Aneks
Jerzy Przystawa
Z obozu dla
internowanych wyszedłem w lipcu 1982 r. O utworzeniu organizacji „Solidarność
Walcząca” dowiedziałem się kilka dni po wyjściu. W obozie dla
internowanych toczyła się dyskusja na temat opublikowanych w kwietniu 1982 r.
Tez Prymasowskich oraz na temat tego, czy liczą się jeszcze mandaty związkowe.
Razem z Jarosławem Chołodeckim napisałem broszurę pt. „Związek jest, statut ma”. Poruszała ona
sprawę mandatów. Uważaliśmy, że nie wolno za szybko odsuwać ludzi, przywódców
wybranych w 1981 roku. Tekst ten był posłany w czerwcu do wielu różnych gazet,
takich jak: „ZDnD”, „SW”, „KOS”, „Tygodnik
Mazowsze” i in. Jednak żadna redakcja nie zgodziła się go wydrukować. K.
Morawiecki chciał, aby tekst ten był „ostrzejszy” i to było
warunkiem jego zamieszczenia. Ja jednakże, choćbym nawet chciał, nie mogłem
zmienić tekstu, ponieważ byłem jego współautorem. Z moich ówczesnych rozmów z
Morawieckim jasno wynikało, że bardzo popiera Lecha Wałęsę.
Uważałem, że
powołanie organizacji o nazwie SW jest błędem; że nie należy „przykrywać
się czapką” „Solidarności”. Przez kilka następnych lat mało kto odróżniał SW od NSZZ „S”. Sądziłem, że
niepotrzebnie zamazywano różnice i bazowano na „S”. Czytelnicy z
zewnątrz, którzy często mało czytali, a raczej oglądali podziemną „bibułę”,
reagowali na symbole. Ci sami ludzie do końca pracowali w SW i RKS, byli
zaangażowani w kolportaż, druk i inne działy obu struktur. Drukarnie SW bardzo
często, z tego, co mi wiadomo, pracowały na potrzeby RKS-u. Tym bardziej że głównym hasłem SW było przywrócenie „Solidarności”
jako Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego o strukturze ogólnopolskiej.
Uważam, że powinna być wymyślona inna nazwa – nie Solidarność Walcząca.
Dałoby to nowopowstałej organizacji carte
blanche, natomiast nazwa „Solidarność Walcząca” była
konfliktogenna.
Nie chciałem
wejść w struktury SW przede wszystkim ze względu na przysięgę, której złamanie
nie było obłożone żadną karą. Za zdradę nic nie groziło; uważałem, że takie
podejście to „harcerstwo”. Przysięga niczego dobrego nie
przyniosła, a skomplikowała życie wielu ludziom. Innym powodem dystansu do SW
(i do RKS-u też) było to, że dla mnie najważniejszym polem była działalność
intelektualna, utworzenie sztabu ludzi, potrafiących pracować koncepcyjnie, a
dla SW daleko ważniejsze były druk, kolportaż, sprawne funkcjonowanie
organizacji.
Kontakt z SW
miałem przez Kornela Morawieckiego, często byłem przez niego zapraszany na
spotkania. Poza tym kolportowałem, wydawałem i działałem w podziemiu razem z
członkami i sympatykami SW.
Reżim nie
prześladował tak ostro podziemia, jak np. w czasie II
wojny światowej. Powodem wpadek nie był „masowy
terror”, jak to niektórzy określają. Często niefrasobliwość działaczy
nawet na kierowniczych stanowiskach była przyczyną serii aresztowań. Władysław
Frasyniuk został złapany z dokumentami, które potem pozwoliły ubecji wyłapywać
współpracowników RKS.
W SW brakowało
sztabu intelektualnego. Uważam, że SW powinna się
nazywać „Solidarność Drukująca”, bo jej działalność polegała przede
wszystkim na druku. Byli, na przykład, tacy ludzie związani z SW, jak Barbara Sarapuk, która wraz z całym „kombinatem”
obsługiwała pół podziemia wrocławskiego, bynajmniej nie tylko SW. Gros podziemia dolnośląskiego
utrzymywali szarzy członkowie SW. Szereg razy słyszałem w kołach zbliżonych do
Frasyniuka określenie SW jako „Solidarność Warcząca”. Chciałbym raz
jeszcze zaznaczyć, że ja nie nazwałbym tej organizacji ani „Solidarność
Walcząca”, ani „Solidarność Warcząca”, tylko „Solidarność
Drukująca”.
Często
wynikały nieporozumienia między RKS-em
a SW na tle transportów ze sprzętem z Zachodu. Łącznik jadący na Zachód [często]
nie należał ani do SW, ani do RKS-u i wracając z pomocą z Zachodu nie
przejmował się za bardzo, żeby dany skaner czy offset trafił do adresata. Dla
niego ważne było, żeby nie trafił w ręce SB. Znam przypadki nieporozumień na
tym tle.
W publikacjach
w prasie podziemnej pisałem pod następującymi pseudonimami: A.Ł., Andrzej Łaszcz, Odrowąż, Józef Put. Od pewnego czasu, mniej więcej od 1985 r., używałem
pseudonimów nie po to, żeby zakonspirować się przed bezpieką, lecz przed
różnymi „kanapami podziemnymi”. Po procesach Frasyniuka, Bednarza,
Piniora, 40 ludzi z SW – SB dysponowała wieloma informacjami, tysiącami
przesłuchań i miała dość dobry obraz podziemia. SB bynajmniej jednak nie
wykorzystywała od 1984 r. informacji, że ktoś działa w podziemiu po to, żeby
daną osobę od razu aresztować. SB dążyła do „odsiania” działaczy.
Tysiące przesłuchań były po to, aby wiedzieć, z kim warto, a z kim nie warto
rozmawiać. Czy człowiek „pęknie”, czy nie. W
ten sposób wyselekcjonowano opozycję konstruktywną. Jeśli kogoś uznano za niekonstruktywnego, to go nie prześladowano, żeby mu nie
budować mitu. Było sprawą jasną, że represjonowanie kogokolwiek natychmiast
budowało autorytet osobie prześladowanej.
Przed
internowaniem, do marca 1982 r. brałem udział w tworzeniu łączności dla RKS-u.
Po kilku pierwszych tygodniach stanu wojennego Józef Pinior i Władysław
Frasyniuk starali się utrzymywać rozległe kontakty z zakładami pracy. Po 13
grudnia 1981 r. pierwszym problemem było wspólne zebranie się. Na początku
działacze RKS uważali, że należy ukryć się głęboko, ale od lutego 1982 r nawiązywano coraz liczniejsze kontakty z
przedsiębiorstwami.
Nie podobała
mi się artykulacja i język SW. Uważałem, że był to język za ostry, że wszystko
ociekało walką, krwią. Byłem również przeciwny organizowaniu głodówek. Z czasem
moje teksty były drukowane i nie wymuszano już na mnie zaostrzania ich.
Artykuły, które uważam za najważniejsze dotyczyły spraw uczelni i inteligencji.
Duże poruszenie wywołał też film pt. „Gandhi” – przykład postawy Gandhiego
nie był akceptowany przez SW. SW dużo pisała o przemocy, ale nie używała jej.
Po amnestii w
lipcu 1984 r. sądziłem, że byłoby dobrze, gdyby byli jawni przywódcy Związku
reprezentowali „Solidarność” na zewnątrz. Ale absolutnie nie mogli
decydować o sprawach ściśle podziemnych. Tu nie było sprzeczności, można
porównać to do roli prezydenta i rządu. Tego typu błąd popełniał również Kornel
Morawiecki, bo do samego końca uważał, że on sam musi decydować o
najdrobniejszej nawet sprawie. Kornel proponował mi redagowanie różnych gazetek
SW, ale nie godził się na pełną niezależność redakcji. W takim razie ja się nie
godziłem i nie doszło do redagowania przeze mnie żadnego czasopisma bądź
gazetki Solidarności Walczącej.
Jeśli chodzi o
stosunek Władysława Frasyniuka do problemu porozumienia z władzą, w latach
1984-86 – sądzę, że nie był on nastawiony a priori na jakąś formę dialogu za wszelką cenę.
Kornel uważał,
że rola SW jest służebna wobec Związku. Myślę, że chciał, żeby organizacja była
tym, czym Kedyw był dla AK, czyli jednostką
specjalną. Wydaje się, że Kornel Morawiecki nie kreował się na jakiegokolwiek
przywódcę podziemia, raczej odgrywał rolę służebną wobec innych.
SW była
oczywiście nie tylko we Wrocławiu. Miała wielu swoich przedstawicieli na Dolnym
Śląsku. Gdy jeździłem po Dolnym Śląsku z odczytami w czasie trwania Tygodni
Kultury Chrześcijańskiej w latach 1982-86, do takich miejscowości, jak Strzelin, Lądek Zdrój, Wałbrzych, Jelenia Góra, Nowa Ruda,
Brzeg, Bielice, Gierałtów,
wszędzie spotykałem ludzi, którzy przyznawali się do SW, pozdrawiali mnie i
rozmawiali ze mną jako z przedstawicielem SW, ponieważ byłem postrzegany jako
bliski współpracownik Morawieckiego. Tam SW była zakorzeniona. A jeśli chodzi o
inne regiony Polski, to SW była postrzegana przez pryzmat Wrocławia i Dolnego
Śląska, gdzie obsługiwała 80% druku i kolportażu. W SW byli wyjątkowo ofiarni
ludzie. Ważną rolę w organizacji odegrał Kornel Morawiecki, który był zupełnie
pozbawiony manii prześladowczej, paranoi, nigdy nie podejrzewał ludzi o
małostkowość lub agenturalność, przechodził do
porządku nad drobiazgami. Nie była to błaha sprawa. Wielu innych ludzi
podziemia miało przerosty podejrzliwości albo przesadne mniemanie o swojej
roli. To, że przez sześć lat Kornel Morawiecki nie został złapany, zakrawa w
tym kontekście na przypadek. Kontakt z Kornelem Morawieckim nie miał charakteru
kontaktu z wodzem, z „wielkim przewodniczącym”.
Słowo „walcząca”
w nazwie SW wpływało na to, że przyciągało ludzi bardziej zdecydowanych i
odważnych. Ale przyciągało też nic nie wartych „oszołomów”
i pozorantów.
Uważam, że Morawiecki i ogromna większość członków SW była jak najdalsza od jakiejkolwiek ugody z PZPR. Takie postawienie sprawy nie może jednak zastąpić programu politycznego. „Precz z komuną” to slogan. Program polityczno-społeczny, który został wydrukowany w 1987 r. pt. „Zasady ideowe i program Solidarności Walczącej (projekt)”, nie powinien być w ogóle nazwany programem. Zawiera mnóstwo haseł, źle wyartykułowanych poglądów i przede wszystkim jest wewnętrznie sprzeczny. Jednym z najważniejszych elementów programu politycznego powinien być problem odtworzenia, wykształcenia niezależnie myślącej polskiej inteligencji. Solidarność Walcząca i inne podziemno-opozycyjne ugrupowania nie dostrzegały lub nie doceniały wagi tego problemu.