Aneks
Tomasz Wójcik
Mój
stosunek do Solidarności Walczącej podzielić muszę na dwa odrębne zagadnienia:
osobiste więzy i kontakty z kolegami i przyjaciółmi z SW oraz kwestie
programowe. Przez dłuższy czas traktowałem SW jako element podziemnej „Solidarności”.
Rozróżniłem te dwie organizacje dopiero po kilku szczegółowych rozmowach z
przywódcami dolnośląskich struktur NSZZ „Solidarność”.
Kiedy
usłyszałem o powstaniu SW, byłem przekonany, że jest to odrębna, ale
strukturalnie związana z NSZZ „S” część Związku.
Jednakże w miarę upływu czasu, po regularnej lekturze gazetek i
czasopism SW, nabierałem przekonania o niezależności, a nawet o istnieniu
niejakiej konkurencji między SW a „S”.
Nigdy
nie otrzymałem bezpośredniej propozycji wejścia do SW ze strony jej działaczy.
Sam natomiast nie bardzo wyobrażałem sobie członkostwa i działalności w
organizacji, która deklarowała działania gwałtowne czy nawet „możliwość
użycia siły” w przyszłości. SW wezwała kilka razy do manifestacji, które
mogły się skończyć starciami fizycznymi. Nie byłem przeciw manifestacjom
ulicznym, ale bardzo zależało mi na tym, żeby miały charakter pokojowy. Byłem
zdecydowanie przeciwny użyciu siły, preferowałem inne formy oporu społecznego
niż walka na barykadach.
Środowisko
Politechniki Wrocławskiej wydawało się dość jednorodne, nie odnosiło się
wrażenia otwartego podziału na SW i RKS, wiele spraw było załatwianych
wspólnie: łączność, kolportaż, zbiórka pieniędzy itp. Znam wiele
konfliktogennych spraw, które były załatwiane czysto, na zasadzie obustronnego,
niepisanego porozumienia. Wiele osób pracowało długi czas w obu strukturach
– cel był wspólny. Politechnika Wrocławska była bazą intelektualną i
organizacyjną zarówno dla SW, jak i dla RKS. Natomiast nieco innej proweniencji
– raczej uniwersyteckiej – była grupa skupiona wokół Władysława
Frasyniuka, która proponowała działania jawne, bez przemocy. Sądzę, że
jakakolwiek forma jawnej działalności związkowej w latach 1984-1985 to utopia.
Możliwa i bardzo pożyteczna była, oczywiście, taka forma jawnej działalności,
jak odczyty w kościołach, wchodzenie do samorządów i konstruowanie je, ale
wszystko to musiało być uzupełnione zapleczem konspiracyjnym.
Wychodzenie
na jawność polityczną nie jest wyłączną domeną Frasyniuka, wiele innych
środowisk też to robiło, był to pewien styl funkcjonowania. Przecież jawną
formułą były np. pielgrzymki z prelekcjami, akcje
polegające na staniu z transparentami, domagając się uwolnienia więźniów
politycznych. Niekiedy za pomocą działań jawnych, choć zwalczanych przez
komunistów, jako nielegalne, można było dużo więcej zdziałać, niż konspirując.
Odnosiłem
wrażenie, że w 1984 r., po amnestii grupa skupiona wokół Frasyniuka i RKS nie stanowiły
jeszcze dwóch niezależnych czy nawet zantagonizowanych środowisk. Wydawało się,
że Muszyński i Frasyniuk znajdą taką formułę, która umożliwi sprawne
funkcjonowanie obu środowisk. Natomiast wyraźnie inną drogą kroczyła już w 1984
r. Solidarność Walcząca. Najbardziej charakterystyczna była ekspresja
radykalizmu oraz werbalnie przynajmniej podnoszona kwestia tworzenia „oddziałów
samoobrony”.
Przemoc
komunistów była do pokonania inną metodą, niż zastosowanie metod fizycznych. W
SW bitwy i potyczki były dopuszczalne. Nie chodzi o to, że Solidarność Walcząca
nastawiała się tylko „na barykady”, ale o jasno wyartykułowaną
dopuszczalność stosowania siły.
Apogeum
ruchu „Bez Przemocy” było w 1986 r. Pierwsza deklaracja tego ruchu
ukazała się w 1985 r. Natomiast z artykułów w prasie bezdebitowej
na temat „walki bez przemocy” przebijała ignorancja i
niezrozumienie. „Bez przemocy” traktowane było jako bierność,
szydzono z zasady biernego oporu. W ruchu „non violence” natomiast zasada biernego oporu jest co najwyżej jedną i to wcale nie najważniejszą z metod.
Środowisko ruchu „non violence”
w zasadzie nie dyskutowało na temat działań SW. Sądziliśmy, że nie ma różnic
między SW a „non violence”
w celach, do których dążymy oraz w określeniu aktualnej sytuacji politycznej
PRL. Różnica polegała na wyborze taktyki.
W
czerwcu 1986 r, po ukonstytuowaniu się głównych
zrębów programowych podjęliśmy jako środowisko walkę o uwolnienie więźniów
politycznych, ze szczególnym położeniem nacisku na uwolnienie Frasyniuka.
Organizowaliśmy akcje „kanapkowe” (sandwich), żeby zaświadczyć samym
sobą, żeby zaryzykować, nie chować się w tłumie, co często ma miejsce podczas
manifestacji.
Prasę
SW czytywałem regularnie. W 1982 r. nie bardzo wiedziałem, po co powstała ta
organizacja, skoro jest tak bliska idei „S”, na zewnątrz konflikt
nie był znany, radykalizm taktyki pojawił się dopiero nieco później.
Wielokrotnie rozmawiałem z działaczami SW (Medoń, Myślecki, Zarach).
Odnosiłem wrażenie, że np. Myślecki był zawsze ostry
w osądzie komunistów, miał radykalne poglądy na temat ich przyszłości. Myślę,
że dużą rolę w przynależności człowieka o temperamencie działacza do tej czy do
innej organizacji odegrały różnice psychologiczno-charakterologiczne. Na
przykład, wspólną cechą osób działających w SW było to, że byliby skłonni nawet
do „pobicia się”.
Po
amnestii we wrześniu 1986 r. znalazłem się w zespole, który próbował
doprowadzić do consensusu między
działaczami związanymi z Tymczasową Radą „Solidarności” i tymi,
którzy pokładali nadzieje w RKS i TKK. Uważałem, że wyciągnięcie ludzi i
struktur na jawność to faktyczna likwidacja opozycji. Wcale nie byłem
przeciwny, żeby powstawały jawne komisje, ale na zasadzie komplementarnej, a
nie wyłącznej. Główny błąd Frasyniuka polegał na tym, że chciał działalność
tajną zastąpić jawną. Stanowisko Frasyniuka w tej kwestii było nieprzejednane.
Frasyniuk podpisywał różne oświadczenia, w których przyznawał, że działalność
konspiracyjna jest potrzebna (również w „ZDnD”), ale fakty są inne.
Uczestniczyłem w trzech spotkaniach jesienią 1986 r., gdzie proponowaliśmy wkomponować Frasyniuka w sferę działań jawnych tak, by
zajmował się spotkaniami zagranicznymi, reprezentacją Związku na zewnątrz itp.
Frasyniuk jednak bardzo mocna bronił konieczności podległości RKS i operacyjnej
zależności struktur tajnych wobec niego – człowieka działającego „na
powierzchni”. Jest jasną sprawą, że Frasyniuk był wówczas najbardziej
inwigilowaną osobą na Dolnym Śląsku. Istnieją techniki łączenia się poprzez
pośredników struktur tajnych z jawnymi, ale trzeba taki układ dobrze
zorganizować, dopracować, a przede wszystkim uznać się nawzajem. W związku z
moim stanowczym stanowiskiem dotyczącym konieczności zachowania podziemnych
struktur „Solidarności” – na kolejne spotkania nie zostałem
zaproszony. Podobne stanowisko w tej sprawie miał też prof. Andrzej Wiszniewski. Zbyt mocno akcentowałem wagę podziału
kompetencji, ustalenie wspólnej strategii, wspólnych zasad komunikowania się.
Frasyniuk zaś nie chciał się absolutnie zrzec możliwości wyłącznego
podejmowania decyzji w sprawach strajków, demonstracji, redagowania „ZDnD”,
a nawet w sprawach działalności tajnych (sic!) komisji zakładowych. Uważałem, że Frasyniuk w tym czasie parł
do całkowitej jawności. Odrębność RKS i SW była w 1986
r. tak czytelna, że przedstawicieli SW nie było na wyżej opisanych spotkaniach.
We
Wrocławiu istniał specyficzny krąg osób, który odgrywał znaczącą rolę
opiniotwórczą. Znajdowały się w nim osoby związane z RKS, z SW, ale również
takie, które nie utożsamiały się z żadną z wymienionych organizacji.
Osobiście żałuję trochę, że propozycja SW była dla mnie nie do zaakceptowania, ponieważ miała ona wiele cech pozytywnych takich jak: upór, niezmienność czy bezkompromisowość w obronie wielkich idei. Te cechy wyróżniały SW spośród innych organizacji i było to zauważalne już po paru latach istnienia Solidarności Walczącej.