Rozmiar: 27837 bajtów

Radiowa przygoda

Był 31 sierpnia 1982 r. Mieszkaliśmy wtedy w konspiracyjnym lokalu na Biskupinie, w mieszkaniu pani Julii Paszkiewicz, ziemianki z Wileńszczyzny. Była ona jedną z tych odważnych osób, bez których wrocławskie podziemie nie miałoby jakichkolwiek szans działania. Tych, którzy nas gościli w swoich domach, stołowali, troszczyli się o nas. Narażali się na wieloletnie więzienie, ale uważali, że wspólna sprawa jest na tyle ważna, że warto podjąć ryzyko. Z rozmaitych powodów sami nie angażowali się czynnie w podziemie, ale ich pomoc była bezcenna. Pani Julia nie lubiła gotować, ale dla nas robiła nawet słynne litewskie kołduny....


W tym czasie byłem szefem Radia Solidarność Walcząca, pierwszego podziemnego radia w historii Dolnego Śląska. Kolejne studia nagrań przenosiły się wraz ze mną. Wcześniej miałem takie na poprzedniej "melinie", przy ul Australijskiej, obecnie jednak mieściło się parę ulic dalej od naszego tajnego mieszkania, w willi na Biskupinie. Tam właśnie zgromadziłem dwa magnetofony szpulowe, ze dwa kasetowe, mikrofony, taśmy, "pipkacz". Ten ostatni to takie urządzenie do emitowania króciutkich sygnałów dźwiękowych, przerywników pomiędzy newsami. Skonstruował to Staszek Mittek ("Gad"), który skonstruował nadajniki, opiekował się sprzętem od strony technicznej i którego grany na gitarze sygnał wywoławczy stacji rozpoczynał każdą audycję. "Studio" to może zbyt wielkie słowo na określenie warunków, w jakich nagrywałem kolejne audycje. Nie było praktyczne żadnych ekranów akustycznych, nie dysponowałem też stołem mikserskim – marzyłem o jakimkolwiek, nawet starym i popsutym; Staszek potrafiłby go naprawić.

Przygotowanie audycji odbywało się tak, że w ciągu tygodnia zbierałem z różnych źródeł informacje, choć najczęściej opierałem się na najnowszych wydaniach "Solidarności Walczącej", pisałem teksty z podziałem na głosy poszczególnych spikerów (rewelacyjni: Krysia Wójcik-Jagoszewska i Zbyszek Wołek), po czym w umówionym dniu spotykaliśmy się w studiu, gdzie po kilku próbach nagrywaliśmy taśmy robocze. Potem, już samotnie, montowałem z tych nagrań właściwą "taśmę-matkę". Pracę kończyło wykonanie tylu kopii na kasetach, ile było przewidzianych nadajników do jednorazowej emisji – zwykle pięć-sześć, ale czasem więcej, zwłaszcza gdy były przewidywane audycje również poza Wrocławiem. Zwykle odbierali je normalni łącznicy. Tylko raz – pamiętam – byłem umówiony na kontakt na środku pl. Grunwaldzkiego z nieznaną mi osobą, bodaj z Jeleniej Góry (bo i tam nadawaliśmy!). To było trudniejsze, bo trzeba było być punktualnie (ani za wcześnie, ani za późno), mieć znak rozpoznawczy, nie poplątać hasła i nie przyciągnąć ogona. Ten jedyny raz miałem szczęście, bo dziewczyna była śliczna. Tyle że widziałem ją wszystkiego piętnaście sekund – wymiana haseł, dyskretne przekazanie kasety i... rozeszliśmy się w różne strony.

Przygotowania do manifestacji 31 sierpnia były "ekumeniczne". Parę tygodni wcześniej odbyło się, bodaj na Oporowie, duże zebranie działaczy średniego szczebla SW i RKS, mające uzgodnić przygotowania. Pamiętam, że jednym z ubezpieczających spotkanie był nasz wspaniały komandos Staszek Połoniewicz "Cichy" vel "Rozwalak".

Zadań, jakie stały przed organizatorami, było mnóstwo: ustalaliśmy, którędy będziemy próbować prowadzić manifestantów, kto w jakich miejscach i w których momentach ma sypać kolce (i jaki rodzaj kolców – najlepsze były nasze, wzorowane na akowskich, zawsze stawały w pozycji "bojowej"), gdzie staną nasi sanitariusze. Osobiście dyskusji słuchałem jednym uchem, bo najistotniejsze dla mnie rzeczy, dotyczące radia, zostały już ustalone. Szczegóły mieliśmy dograć sami.

Program zakładał, że godzinę przed manifestacją nadamy specjalną audycję na częstotliwości milicyjnej, zawierającą apel do milicjantów tłumaczący przyczyny wyjścia na ulice i wzywający do nieużywania przemocy. Jakkolwiek nie wierzyliśmy w skuteczność tego apelu, zawsze warto psychicznie nieco zmiękczyć przeciwnika. W audycji zapowiadaliśmy też, że za chwilę uruchomimy na pasmach milicyjnych zagłuszarki w wielu punktach miasta. Potem miała iść nagrana z góry specjalna audycja dla zwykłych słuchaczy i zapowiedź nadawania w nieokreślonym czasie krótkich komunikatów "na żywo". Program był niezwykle ambitny, tym bardziej że wyjątkowo udało nam się zebrać kilka par radiotelefonów, z których "połowy" dostali w przeddzień demonstracji nasi korespondenci. Ich odpowiedniki dostała centrala, w której byli: Kornel Morawiecki, Paweł Falicki, parę innych osób. Jeszcze inna para radiotelefonów służyć miała do porozumiewania się centrali ze mną. A na łączniczkę między nami została wyznaczona moja żona, Helena.

W przeddzień demonstracji dowiedziałem się, że centrala umieściła się (nomen omen) w samym centrum Wrocławia, w mieszkaniu pod Arkadami. Niezbyt mi się podobało to miejsce, bo obawiałem się o bezpieczeństwo Kornela w razie nieprzewidzianego rozwoju walk (bo, że jakieś walki będą, było raczej pewne). Nawet ochrona Staszka i innych osób mogła nie wystarczyć.

Wymyśliłem, że audycja specjalna zacznie się od Hymnu. Ale gdzie zdobyć nagranie? Przypomniałem sobie, że w domu rodziców jest płyta z Hymnem (dla młodych wyjaśnienie – nie płyta CD, tylko staroświecka, czarna płyta gramofonowa, taka na 45 obrotów na minutę). Dokonałem więc nagrania. Nagrałem też ojca, który po opuszczeniu więzienia w Nysie na świeżo miał w pamięci pieśni internowanych. Ojciec ma bardzo ładny głos, ale nie chciałem go narażać, więc poprzez dość prymitywne triki z wielokrotnym nagraniem na różnych ścieżkach i lekkim przesunięciem w czasie zrobiłem cały chór męski – wyszło to całkiem zgrabnie (ba, tak się rozochociłem, że nawet nagrałem kanon wielogłosowy, ale tego już na antenę nie dałem). Potem w tradycyjny sposób, z parą lektorów nagrałem treść audycji.

Oczywiście przygotowałem też tę audycję dla milicjantów, na zakończenie było tam zaproszenie do słuchania audycji zwykłych.

Zazwyczaj audycje nadawane były z kilku automatycznie uruchamianych nadajników jednocześnie, tym razem miała być emisja na żywo z jednego, może nieco silniejszego nadajnika, a w dodatku to ja miałem go obsługiwać. Pracując w radiu, siłą rzeczy nasłuchałem się o pelengatorach, namierzaniu, specjalnej ekipie do szukania naszego radia itd. Nie byłem więc zachwycony sytuacją, ale co: miałem narażać kogo innego, a samemu się bezpiecznie schować? Nic z tego.

Pani Julia, nasza gospodyni, z grubsza wiedziała, że idziemy "na akcję". Gdy od niej wychodziliśmy z odpowiednim wyprzedzeniem czasowym, i żonie, i mnie zrobiła na czołach znak krzyża. Wszyscy – ona i my – byliśmy wzruszeni, oczywiste było skojarzenie z powstańcami dawnych lat. I nie było w tym żadnej przesady. Naprawdę nie wiedzieliśmy, czy ten dzień przeżyjemy. W pewien sposób szliśmy na front.

W ustalonym miejscu odebraliśmy nadajnik, zasilacz, kable, antenę i z całym tym tałatajstwem taksówką pojechaliśmy w okolice ul. Studziennej (oczywiście, w okolice, a nie dokładnie tam, gdzie jechaliśmy), tam załatwiono nam na najwyższym piętrze mieszkanie do nadawania audycji. Po drodze zabraliśmy jeszcze Krysię. Mieszkanie było puste, tak było lepiej, bo gdybym przy tym stresie, pisząc audycje, obsługując nadajnik i wyglądając obstawy, miał jeszcze cucić przerażonych gospodarzy...

Rozładowaliśmy sprzęt, antenę rozpięliśmy na firance, krótkim impulsem sprawdziłem, że wszystko działa. O umówionej godzinie puściłem w eter pierwszą audycję, tę dla milicjantów. Musiałem być punktualny, bo za chwilę miały ruszyć nasze zagłuszarki. Były one umieszczone w... mydelniczkach. Zasilane z bateryjek 9-voltowych siały szumem w eterze aż miło! Były umieszczane w różnych miejscach – na dachu kiosku, na drzewie, na parapecie okna; w punktach miasta uznanych z góry za strategiczne. Ich działanie nie było zbyt szerokie – jaką siłę może mieć nadajniczek mieszczący się w mydelniczce i zasilany malutką bateryjką! Ale niektóre działały jeszcze następnego dnia i w jakimś tam stopniu utrudniły działanie przeciwnikowi. Ach, jaka to była satysfakcja: po raz pierwszy, po dziesiątkach lat zagłuszania przez komunistów "Wolnej Europy", BBC i innych rozgłośni, po próbach zagłuszania naszych audycji, tym razem to my zagłuszaliśmy ich!

Nadałem i tę audycję ogólną, jakby rozpoczynającą "oficjalnie" obchody rocznicy Sierpnia. W tym czasie audycje RSW były nadawane na "wolnej" częstotliwości, niezajętej przez inne rozgłośnie. Z jednej strony nie można było nam zarzucać, że komukolwiek utrudniamy nadawanie, z drugiej jednak – ale to przy zwykłych audycjach – ułatwiało zagłuszanie nas. Czasami robiły to wręcz zagłuszarki sowieckie. Tym razem nas nie zagłuszano. Gdy w czasie nadawania włączyłem stojące w pokoju radio, by sprawdzić, czy "trzymamy częstotliwość", odkryłem, że cokolwiek się w nim ustawi, słychać wyłącznie nas. Przypomniałem sobie jednak, że tak być musiało – radio było za blisko nadajnika. Pewnie wszystkie odbiorniki w tym wieżowcu działały podobnie!

Nawiązałem łączność z centralą. Porozumiewaliśmy się zwięzłymi przekazami, minimalizując zagrożenie podsłuchem. Wkrótce zaczęły napływać meldunki od poszczególnych korespondentów. Centrala robiła ich selekcję, po czym przekazywała do mnie. Szybko notowałem, tworzyłem z tego strawne komunikaty i zestawiałem je po kilka, tworząc tekst, który odczytywała Krysia. Co prawda, mogłem dawać to bezpośrednio na antenę, zdecydowałem się jednak najpierw nagrywać i emitować to z taśmy. Brałem pod uwagę, że zdenerwowana Krysia może coś przekręcić, a ta metoda zostawiała możliwość szybkiej korekty. To nie była komfortowa sytuacja wygodnego i bezpiecznego studia, byliśmy ścigani i zdawaliśmy sobie z tego sprawę. A jednak poprawek było mało. Krysia zachowywała zdumiewająco zimną krew. Robiliśmy więc i nadawali kolejne audycje. Mówiliśmy, co się dzieje na konkretnych ulicach, gdzie gromadzą się demonstranci, jakie skandują hasła. Pamiętam dokładnie jedną z przekazywanych informacji: "Ulicą Kołłątaja przejechał przed chwilą tramwaj z dużym napisem Solidarność" (Dziś to widok zwyczajny, wtedy – ewenement, świadczący m.in. o tym, że siły (nie)porządku przestały panować nad sytuacją w mieście).

Słuchaczy namawialiśmy, by odbiorniki stawiali w otwartych oknach i rozgłaśniali je w trakcie nadawania audycji. Z daleka, od zachodu słyszeliśmy strzały. Nie wiedzieliśmy – i nie potrafili nam tego powiedzieć nasi korespondenci – czy to jedynie petardy z gazem, czy strzały "na ostro". Później, niestety, okazało się, że przynajmniej część z nich to były normalne strzały z broni palnej i że raniono około dziesięciu osób, spośród których Kazimierz Michalczyk zmarł.

Podczas nadawania kolejnej z audycji usłyszeliśmy nad nami narastający hałas. Gdy wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy helikopter robiący koła nad naszym domem. Nie wypatrzyłem, czy jest wyposażony w pelengator (jeden taki "dyżurny" był stale gotowy do akcji przeciwko naszemu radiu), za słabo się na tym znałem. Sytuacja jednak zrobiła się niebezpieczna. Oczywiście, ze strony tego śmigłowca nie groziło nam raczej nic (po oknach by raczej nie strzelali – aż tak precyzyjnego namiaru nie mieli, żeby ustalić, o które mieszkanie chodzi), ale przez radio mogli wezwać oddział ZOMO albo paru ubeków.

Przez radiotelefon przekazałem centrali, że przerywam nadawanie, bo "oberwała się gałka" – nie chciałem precyzować sytuacji, żeby ewentualnie nie potwierdzić słuszności namiaru. Miałem nadzieję, że z tego szyfru ad hoc zrozumieją, iż mam jakieś nieoczekiwane kłopoty, bo żadnej gałki przy nadajniku nie było. Niestety, w odpowiedzi usłyszałem Pawła Falickiego: "Tam przecież nie ma żadnej gałki!".

W tej sytuacji wysłałem do centrali żonę, jako łączniczkę, żeby przekazała, co się stało (nie było sensu kontynuować pracy reporterów, skoro i tak nie możemy nadawać). Trochę się bałem, czy sobie poradzi, bo nie wiedziałem, czy nie dostanie się po drodze w środek walk. Mógł też ją zgarnąć byle patrol ZOMO, zwykłej milicji, żandarmerii albo wojska. Wszystkie te formacje były zaangażowane w walkę z demonstrantami. A jeszcze musiała wyjść z budynku tak, by jej nie wypatrzyli ci z helikoptera. Poradziła sobie jednak dzielnie, częściowo dlatego, że ostre starcia toczyły się w tym czasie w innych rejonach.

Ja z Krysią szybko zacząłem pakować sprzęt. Wpadłem na pomysł, że schowam go u znajomej, której z dziesięć lat nie widziałem, mieszkającej parę bram dalej. Żeby w razie czego nie wpadł w łapy SB. Przemknąłem się do tej bramy, ale na nieszczęście nie było jej w domu. W tej sytuacji pozostawiliśmy sprzęt w domu, skąd nadawaliśmy. To było lepsze, niż gdyby mieli nas z nim złapać w drodze powrotnej.

Ku naszemu zaskoczeniu helikopter w końcu odleciał, a w pobliżu nie pojawił się nawet patrol. Nie można było jednak ryzykować. Mogli wpaść za chwilę. Okazało się później, że "odpuścili" całkowicie. Wyjaśnienie musi być jedno: sytuacja na ulicach zaangażowała ich całe siły, a i helikopter bardziej był potrzebny do obserwacji tysięcy walczących na ulicach, niż do łapania kilku osób z nadajnikiem, w dodatku bez pewności sukcesu.


W "naszym" domu u pani Julii byliśmy dopiero wieczorem. Na powitanie z radością nas ucałowała. Wtedy dogasały już walki, a nasze zadanie było nieco przedwcześnie zakończone. Według różnych ocen, w demonstracjach we Wrocławiu wzięło udział od 40 do 60 tysięcy osób.

Nie znam efektu naszej pracy w tym dniu, nie znam skali odbioru. Otrzymałem później pojedyncze informacje, że nas jednak tu i ówdzie słuchano.

Po tych "frontowych" audycjach zrobiłem bodaj jeszcze jedną zwyczajną i... trzeba było przerwać działalność. Idąc któregoś dnia do studia, wypatrzyłem obstawę stojącą pod willą. Cofnąłem się i wyłapałem spikerów. Ludzie się uratowali, ale w "studiu" został sprzęt, taśmy... Przekazałem szybko informację do Kornela. Po paru tygodniach audycje RSW zaczął robić Krzysztof Tenerowicz (ja nadal robiłem "Biuletyn Dolnośląski"). Obstawa przed willą stała jeszcze ponad miesiąc. Tyle że pilnowała pustych pomieszczeń: którejś nocy, mimo obstawy, przez ogródki od tyłu weszli nasi ludzie i wynieśli wszystkie pozostawione rzeczy.

Na stronie www.sw.org.pl zamieszczonych jest jedenaście pierwszych audycji, które robiliśmy. Nie ma, niestety, tych najważniejszych, nadawanych "na żywo". Pierwszy komplet taśm ukryła jeszcze w stanie wojennym zaufana osoba, która później zmarła. Nikt nie wie, gdzie te taśmy są. Może archeolodzy wydobędą je kiedyś spod jakiejś podłogi. Kopię wypożyczyłem, niestety, na wystawę z okazji którejś rocznicy stanu wojennego. Wróciła zdekompletowana.


Romuald Lazarowicz

Tekst przygotowany dla www.abcnet.com.pl