Andrzej Kisielewicz
Jak działała redakcja wrocławskiej SW
Od marca 1983 roku redagowanie wrocławskiego "SW" przejął zespół w składzie: Maria Peisert-Kisielewicz, Jerzy Peisert, Andrzej Kisielewicz i Kornel Morawiecki. W tym składzie redakcja działała aż do aresztowania Kornela 9 listopada 1987 roku. Większość numerów "SW" w tym okresie przygotowywana była w dwóch etapach. Wstępną wersję (tzw. makietę) przygotowywaliśmy w rodzinnej trójce (moja żona, jej brat i ja); przez łączników trafiała ona do Kornela. Mieliśmy z Kornelem taką umowę, że my przygotowujemy propozycję pełnego numeru, tak żeby w razie braku dodatkowych informacji można było ją skierować do druku, a Kornel może w niej zmieniać, co chce. Zwykle Kornel dodawał apele i oficjalne oświadczenia organizacji "SW", relacje z manifestacji oraz teksty własne, które podpisywał nazwiskiem lub inicjałami "K.M". Jurek teksty, do których miał bardziej osobisty stosunek, podpisywał pseudonimem "Kazimierz Wandy", a inne inicjałami "K.W.". Ja używałem pseudonimów "alias" i "Jan Mak" (oraz inicjałów "J.M."). Marysia podpisała tylko kilka tekstów ("Filip", "Filip z Konopi"). Razem z Marysią układaliśmy regularnie materiały redakcyjne bez podpisu, szczególnie "Głosy i Odgłosy", krótkie informacje opatrywane jednozdaniowym komentarzem.
Wykorzystywaliśmy informacje z kilku źródeł. Przede wszystkim regularnie otrzymywaliśmy duże paczki z prasą podziemną z całego kraju. Docierały do nas tzw. informacje własne o różnych szczególnych wydarzeniach oraz teksty i listy od czytelników. Regularnie słuchaliśmy Radia "Wolna Europa". Użyteczność była tu wzajemna: my wykorzystywaliśmy niektóre informacje z tej rozgłośni warte, naszym zdaniem, szczególnego rozpowszechnienia; "Wolna Europa" wykorzystywała i odczytywała niektóre nasze teksty i informacje własne. W "Głosach i Odgłosach" komentowaliśmy też szczególnie kuriozalne informacje mediów reżimowych. Całą redakcyjną pracę wykonywaliśmy w naszym mieszkaniu przy ul. Litewskiej. Rzecz o tyle interesująca, że mieszkanie to znane było SB i często znajdowało się pod obserwacją. Mieliśmy kilka wizyt esbeków, w tym dwa przeszukania, ale esbecy nigdy, jak sądzę, nie zorientowali się, że przeszukują lokal redakcji "SW". Znali nas z innej strony.
Nasz bezpośredni kontakt z SB rozpoczął się od internowania Marysi na początku kwietnia 1982, prawdopodobnie za kontakty ze środowiskami związanymi z KOR. Studiowała ona wówczas w Warszawie na ATK i wynajmowała u ciotki pokój. Jako mąż miałem prawo jeździć z Wrocławia do Warszawy i podczas jednej z takich wizyt, o szóstej rano do pokoju wpadło pięciu esbeków. Przeszukali pokój i mieszkanie, zabrali nas, mnie przesłuchiwali 12 godzin, a Marysię dwa dni. Dopiero po trzech dniach dowiedziałem się, co się stało z moją żoną: że została internowana w Gołdapi. (Przypadkowo zachowałem spisaną na gorąco relację z przeszukania i przesłuchania). W tym czasie przeszukano także mieszkania naszych rodziców we Wrocławiu. Marysię wypuszczono z Gołdapi jako ostatnią, w dniu 25 lipca (chociaż wcześniej w telewizji ogłoszono, że wszystkie internowane z Gołdapi są już zwolnione). Anna Walentynowicz i kilka innych koleżanek nie chciały opuścić ośrodka internowania, dopóki nie przyszło zwolnienie dla Marysi. Jej brat, Jurek Peisert był internowany w Grodkowie (dwukrotnie), bo się naciął na tajnego współpracownika SB, jeszcze przed stanem wojennym.
Ja za legalnej "Solidarności" nie udzielałem się; nie miałem bliższych kontaktów w Instytucie Matematycznym PWr, gdzie pracowałem od niedawna. Nie znałem osobiście Kornela, który też tam pracował. Wiedziałem tylko, że pracuje u nas ten sławny Kornel Morawiecki, redaktor nielegalnego "Biuletynu Dolnośląskiego". Dałem się natomiast poznać (pracownikom i esbecji) z publicznego wystąpienia na pierwszym po wprowadzeniu stanu wojennego zebraniu instytutowej komórki NSZZ "Solidarność". Po spacyfikowanym strajku w gmachu głównym (gdzie, nie wiem jakim cudem, ominęły mnie wszystkie pały), na zebraniu zacząłem nawoływać do kontynuacji strajku. Koledzy z pracy uznali mnie za prowokatora, a obecny tam zapewne donosiciel, za kompletnego oszołoma. Niemniej dzięki temu i dzięki uwiarygodnieniu mnie przez mojego szwagra Jurka kontakt ze mną nawiązała Hania Łukowska-Karniej, która wkrótce zorganizowała mi spotkanie z Kornelem. Najpierw Kornel zlecił nam z Marysią tymczasowe redagowanie "Biuletynu Dolnośląskiego", a później, na stałe już, "Solidarności Walczącej".
Podczas pierwszej wizyty SB w naszym mieszkaniu we Wrocławiu (przedstawili się wówczas jako kontrwywiad) mocno się zdenerwowałem, bo Marysia była wtedy w ciąży. Wybiegłem za nimi na klatkę schodową i krzyczałem, żeby przestali nachodzić porządnych ludzi. To przypuszczalnie spowodowało, że dostałem się na esbecką listę osób przeznaczonych do zapobiegawczego zatrzymywania w dniach rocznic: 1 maja, 31 sierpnia... Dałem się zamknąć dwa razy. Później w trakcie rocznic się ukrywałem. Podczas pierwszego zatrzymania, w trakcie przesłuchania wygłosiłem oświadczenie, że nie akceptuję systemu komunistycznego i w związku z tym nie będę odpowiadał na żadne dalsze pytania. To moje zachowanie (zgodne z tym, co sami rozpowszechnialiśmy w gazetkach i ulotkach) miało dwie bardzo ważne konsekwencje: 1) przy następnym zatrzymaniu potraktowali mnie jak worek kartofli – wrzucili mnie do celi i po 48 godzinach wyrzucili, 2) w pracy mogłem głośno mówić, studentom i współpracownikom, co myślę o sytuacji politycznej – nie musiałem się już obawiać donosu, sam na siebie doniosłem i czułem się wolny! W naszej redakcji przez cały wieczór głośno chodziła "Wolna Europa". Dzięki temu mogliśmy trafiać na okresy, gdy zagłuszanie było mniejsze, i mieć dość dokładne rozeznanie w informacjach tej rozgłośni.
Co prawda, ciągle nas obserwowali, a nawet podglądali. Pewnego wieczoru Marysia zobaczyła za oknem (na drugim piętrze) faceta; wisiał na linie. Gdy otworzyła okno, i krzyknęła "Co pan tu robi", odpowiedział "Wchodzę na drzewo" i się zwinął. W trakcie przeszukania nie zdarli nam ze ścian "antypaństwowych plakatów i zdjęć" (które nazywaliśmy kapliczką); szukali czegoś innego. Nawet jeden z nich próbował się bawić z naszym małym synkiem (oczywiście, nie poinformowaliśmy go, że mały ma na imię Kornel – zob. zdjęcie). Tak więc, mimo wizyt SB, redakcja "SW" zachowywała przez cały czas odpowiedni wystrój wnętrza (zob. zdjęcie).
Sprawę mocno skomplikował (esbekom) Eugeniusz Szumiejko, członek TKK, który "ujawnił" się w kwietniu 1986 roku. Mieszkał koło nas i po krótkim czasie zaprzyjaźniliśmy się. Często zasiadywał się u nas na noc, ot tak, żeby sobie pogadać. Co sobie myśleli esbecy, nie wiem. Gienek zatrudniał nas czasami do swoich spraw. Po latach dowiedzieliśmy się, że pracowaliśmy dla podziemnego Radia RKS. Raz nawet wiozłem swoim maluchem Frasyniuka i Bujaka na tajne zebranie TKK. Gdy po wielu latach Frasyniuk i Bujak wypowiedzieli się w imieniu działaczy podziemia przeciwko lustracji (kiedy to wyrzucono z "Rzeczpospolitej" Bronka Wildsteina), napisałem list do redaktora naczelnego tej gazety, wskazując na fakt, że Frasyniuk i Bujak nie mają moralnego prawa do wypowiadania się w imieniu moim i tysięcy anonimowych działaczy podziemia, o których zapomniano. Ówczesna redakcja pod kierownictwem red. Gaudena zignorowała list.
Oczywiście, zasadniczą rolę w naszej działalności odgrywali współpracownicy i łącznicy, z których niestety tylko kilku umiem wymienić po imieniu. Młodszych ludzi, łączników, nawet nie pamiętam. Przychodzi, brali coś lub przynosili coś i znikali. Czasami z jakimiś nieznanymi osobami mieliśmy umówione spotykania na mieście. Te sposoby łączności z Kornelem ulegały ciągłej zmianie, tak żeby nie pojawił się jakiś łatwy do rozszyfrowania z zewnątrz schemat. Głównym naszym współpracownikiem i łącznikiem był Staszek Piskorz (pseudonim "Stefan", już nieżyjący), który mieszkał wówczas w Hotelu Asystenta. Czasami tam zachodziłem. Moje wizyty w takim miejscu miały dość naturalny charakter. Czasami Staszek, pracownik uczelni, przychodził do nas. Sam napisał do "SW" kilka tekstów (chyba pod pseudonimem "Stefan"). Nieco później namówiliśmy do współpracy naszego przyjaciela Andrzeja Garkuszenkę. Ponieważ nasze wizyty u niego miały stały i naturalny charakter (odwiedzaliśmy się od lat), przeniesienie kontaktu z łącznikami na jego mieszkanie jeszcze bardziej oddalało nas od struktur "SW". Andrzej chodził do biblioteki na Politechnice, gdzie otrzymywał paczki dla redakcji "SW"; do niego przychodzili później ludzie odebrać gotową makietę numeru. Dodatkowo czytał całą prasę podziemną, jaką nam dostarczano, i wyszukiwał interesujące informacje. Pamiętam jeszcze dwie panie, które czasami pełniły też rolę łącznikową: to nieżyjąca już dziś Halina Łopuszańska, przewodnicząca instytutowej komórki NSZZ "Solidarność" w legalnym okresie, oraz Janina Wiśniowska, pracująca w Instytucie Biologii UWr.