Rozmiar: 27837 bajtów

POCZĄTEK l KONIEC

ROZMOWA OSTATNIEGO (1990 r.) REDAKTORA "ZDND" Z PIERWSZYM ZESPOŁEM REDAKCYJNYM W STANIE WOJENNYM


Lama: "Z Dnia na Dzień" od ośmiu lat ukazuje się w podziemiu i jako pismo podziemne kończy dzisiaj bieg. Było pierwszym wojennym. periodykiem w kraju. Już w poniedziałek, 14 grudnia 1981, kolportowano we Wrocławiu biuletyn RKS-u, kontynuację "dwudniówki" Zarządu Regionu Dolny Śląsk. Jakim cudem udało wam się tak szybko zorganizować?

Romek: Grupa, która 13 grudnia l98l r. podjęła pracę nad "Z Dnia na Dzień", w całości związana była z "Biuletynem Dolnośląskim". Jak pamiętasz, "BD" – pismo opozycji przedsierpniowej – zachowało pewne elementy konspiracji również w okresie słynnych 16 miesięcy.

To uratowało nie tylko nas. Cały początkowy stan posiadania RKS-u, od. ludzi poczynając, poprzez lokale, kontakty, sprzęt, pochodził z naszych rezerw.

L.: O biuletynowych zaskórniakach istotnie krążyły legendy.

Jarek: Rzeczywistość wyglądała jednak dosyć mizernie. Sugestie Kornela Morawieckiego – tuż przed stanem wojennym – by zużyty, niepotrzebny sprzęt Zarządu Regionu "zadołować" po domach, zostały okrzyczane jako chory pomysł. W stanie wojennym startowaliśmy z jednym, starym czeskim powielaczem typu "Cyklos", bardzo kiepskim i chyba dlatego nieużywanym.

R.: Przez kilka tygodni RKS faktycznie nie funkcjonował – byliśmy jego jedyną agendą działająca nieprzerwanie i od samego początku – zanim jeszcze Frasyniuk i inni powrócili z Gdańska. Od spacyfikowania ostatnich wrocławskich strajków – 16-17 grudnia Władek pozostawał w ścisłym ukryciu, był nieosiągalny. Kornel miał od niego pełnomocnictwo, by podpisywać teksty za KKS i osobiście za przewodniczącego. Nie chcę nikogo urazić, ale dobrze pamiętam, że np. Baśka Labuda, uchodząca obecnie za organizatorkę wrocławskiego podziemia, przez naszych ludzi szukała kontaktu z działającymi strukturami, chcąc włączyć się do pracy.

Gdy RKS już funkcjonował, Kornel odpowiadał w nim za informację i poligrafię. W dalszym ciągu wszystko opierało się więc na nas, ludziach "BD", i bardzo wiele zależało od naszej rzetelności, punktualności.

Robiliśmy trzy numery "Z Dnia na Dzień" w tygodniu – tak jak przed wojną – i nigdy nie było nawalanki. Zachowaliśmy nawet ciągłość numeracji. Za wszelką cenę chcieliśmy utrzymać wrażenie, że pomimo wojennego uderzenia, "Solidarność" jest w stanie nadal pracować – i to w sposób maksymalnie zbliżony do "normalności".

J.: I udało nam się to. Dolny Śląsk był przez wszystkie lata – tak w stanie wojennym, jak i potem, niewątpliwie najsilniejszym regionem, jeśli chodzi o wydawnictwa, kolportaż i w ogóle o struktury podziemne.

R.: Może warto zrobić tu pewien odskok do II zjazdu regionalnego (marzec 1990). Jeden z delegatów zarzucił Tomkowi Wójcikowi, że przychodzi na gotowe, na to, co Wałęsa, Frasyniuk i inni załatwili przy "okrągłym stole". Tego rodzaju opinie, równoznaczne z dezawuowaniem całej podziemnej działalności, trafiają dziś często na podatny grunt. Ich głosiciele zapominają albo po prostu nie wiedzą, że na ten spektakularny sukces liderów składała się bardzo ciężka praca setek, a może tysięcy takich ludzi jak my. Ów krzykacz, wykonujący kampanijne zadanie, chciał obrazić i zdyskredytować Tomka, a za jednym zamachem obraził wszystkich bezimiennych ludzi podziemia.

J.: Ten pan najprawdopodobniej w ogóle nie miał styczności z podziemiem i nic nie robił w czasie stanu wojennego.

Tym, co nas wtedy trzymało przy życiu, była właśnie ta niesamowicie ciężka praca – dzień i noc, z wyjątkiem paru godzin na nerwowy sen. To dzięki tej pracy niewielka komórka rozrosła się stopniowo w strukturę. Rozwijał się kolportaż, druk, sami wyszkoliliśmy wielu drukarzy. Każdy nowy przyczółek promieniował dalej. Wyprawy szkoleniowe były dosyć ryzykowne, bo trzeba było wozić ze sobą niezbędny sprzęt, czasem na spore odległości. Nieraz uniknęliśmy wpadki dzięki ludzkiej solidarności. Pamiętam, jak wracając kiedyś z Zakrzowa, mijaliśmy milicyjną "rogatkę", przed którą wszystkie pojazdy miały obowiązek zwalniać do kilku kilometrów na godzinę. Kierowca autobusu, którym jechało nas wszystkiego kilka osób, zachował się wtedy wspaniale. Wygasił wcześniej światło i dał nam do zrozumienia, że mamy zniknąć z pola widzenia. Pochyliliśmy się i autobus przeturlał się przez rogatkę bezpiecznie, nie budząc zainteresowania "posterunkowych".

L.: Jak daleko sięgaliście wtedy wyobraźnią w przyszłość? Jaki horyzont czasowy ogarnialiście?

J.: Oczywiście, wiosna miała być nasza!

Słoń: Gdy ktoś mówił o perspektywie rocznej czy nawet półrocznej, wydawało mi się to po prostu niemożliwe. To, że z tej sytuacji może w ogóle nie być odwrotu, że będzie po prostu trwała, nawet nie wchodziło w rachubę. Mieliśmy po prostu nadzieję.

Bałam się, oczywiście się bałam. Panowałam jednak nad tym, bo miałam przecież pracę do wykonania. Prawdziwy kryzys nastąpił 16 grudnia – po "Wujku". Przeżyłam wtedy szok. wpadłam w histerię, płakałam...

J.: Do mnie wtedy dopiero dotarła cała realność wojny. Świadomość broniła się przed tym – po prostu nie mogłem uwierzyć, że oni naprawdę strzelają do ludzi. Nie, żebym wcześniej nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje. Jadąc do naszego pierwszego lokalu, mijałem ZNTK – widziałem czołgi, rozwalony mur. Ale ta wiadomość, o śmierci w kopalni, to było zupełnie co innego.

R.: Ze mną, było inaczej. "Wujek" w zasadzie potwierdzał moje wyobrażenia. Dziwiłem się raczej potem, że nie nastąpiła eskalacja. Po "Wujku" byłem gotów nawet na śmierć. Może była w tym jakaś doza egzaltacji, ale takie były czasy.

L.: Myślę, że "Wujek" był jakimś rubikonem, "smugą cienia" dla naszego pokolenia. To był faktyczny próg naszej dorosłości, chociaż jedni z nas mieli lat naście, a inni byli ojcami rodzin. Każdy przeżywał to specyficznie i chyba bardzo osobiście, W jakimś sensie biorąc te strzały, oddane do górników – do siebie.

J.: Nasza redakcja dość szybko miała też informacje o szczegółach. Spełnialiśmy rolę centrum informacyjnego i spływ wiadomości do nas był naprawdę szybki i sprawny. Rzadko zdarzały się przekłamania", chociaż nie uniknęliśmy ich całkowicie.

L.: Wylęgarnią kaczek dziennikarskich były głównie pamiętne "listy konfidentów". "Z Dnia na Dzień" nigdy chyba nie uprawiało tego rodzaju twórczości?

R.: Z zasady nie. To znaczy – list takich nie publikowaliśmy, natomiast do naszych obowiązków jako centrum informacyjnego należało zbieranie danych, które otrzymywało wąskie grono działaczy. Chodziło o bezpieczeństwo tych ludzi – musieli znać wszystkie czyhające na nich zagrożenia. Z zasady nie publikowaliśmy jednak tych materiałów, gdyż nie miały one znaczenia dla zwykłych czytelników -propagandowo zaś działały raczej szkodliwie. Inni czynili to dość obficie, np. prasa warszawska. Całkiem niedawno dowiedziałem się, że na jednej z takich list znalazł się mój przyjaciel. Jerzy Przystawa: Człowiek, który od samego początku niezwykle ofiarnie działał w podziemiu, organizował lokale dla Frasyniuka, z braku benzyny przemierzając miasto na piechotę, sypiał na mrozie na jakiejś wieży kościelnej, bo nie miał innego miejsca. Człowiek, który przez te wszystkie lata zrobił dla "Solidarności" znacznie więcej niż wielu chodzących obecnie w glorii działaczy.

To jest jakaś klamra, spinająca cały okres "stanu wyjątkowego" w "Solidarności": na samym początku Jurka spotkało to, że znalazł się na liście kolaborantów (co do dzisiaj nie zostało przez nikogo sprostowane!), a na samym końcu, na II zjeździe regionalnym, nie było dla niego miejsca. Po prostu odmówiono mu prawa wejścia na salę. Przez całe trzy dni zjazdu nie opuszczała mnie świadomość, że jego tam nie ma. Ten jeden fakt odbierał całej imprezie czystość i autentyzm.

L.: Z czym przede wszystkim kojarzą się wam słowa "Z Dnia na Dzień"?

S.: Mnie z "duktem".

– ?

S.: Tak nazywaliśmy "technikę", którą wykonywana była na matrycy winieta. Służyło do tego specjalne urządzenie – przemyślnie oprawiona igła. Później nastąpiła "specjalizacja" – Krysia okazała się w tym dziubdzianiu znacznie lepsza ode mnie, ale na początku obie byłyśmy "duktorkami". Tą metodą robiło się też rysunki – pamiętam, na przykład, jak dziurkowałyśmy pełnoformatowego Wałęsę.

Z tym Wałęsa kojarzy mi się pierwsza poważniejsza wpadka w centralnym kolportażu – wpadł wtedy cały nakład tego naszego Wałęsy (nota bene wraz z moim teściem). Wkrótce potem mieliśmy jedną z licznych "ewakuacji", jakie zarządzał nasz szef bezpieczeństwa, gdy działo się coś podejrzanego. Tadeusz przybiegał z okrzykiem "ewakuacja!", my wskakiwaliśmy w buty, czapki – sprzęt pod pachę – i... przez ogródki.

J.: Po jednej z takich akcji okazało się nagle, że... wracamy – z całym dobrodziejstwem inwentarza – powielaczem, papierem i wydrukowanym nakładem. Przy wnoszeniu pakunków nakład gruchnął mi na ziemię, ale bardzo szybko i spokojnie wszystko pozbieraliśmy. Nikt szczęśliwie nie zwrócił na nas uwagi, chociaż mocno podejrzewaliśmy, że dom naprzeciwko jest siedzibą ubecji (działo się tam coś podejrzanego) – stąd właśnie brały się te nasze manewry. Jak się później okazało – ci z naprzeciwka odwzajemniali naszą, podejrzliwość i też kilkakrotnie mieli, za naszą przyczyną, podobne akcje "zwijania interesu".

Z tym Wałęsa kojarzy mi się pierwsza poważniejsza wpadka Właśnie przy ewakuacjach bywałem najbardziej zestresowany. Bo nie tylko trzeba było sprawnie przeprowadzić akcję, ale normalnie wypuścić kolejny numer. Paliłem wtedy do trzech paczek dziennie – szczęście, że dosyłano nam papierosy...

S.: Dary w naturze to osobny rozdział. Bez nich nie przeżylibyśmy nawet tygodnia. Cały łańcuch ludzi dobrej woli był w to zaangażowany. Oddawali nam swoje kartki, żywnościowe. Dostawaliśmy dżemy, ciasto domowej roboty, smalec. To wzruszało. Widać było, że ludzie po prostu dzielą się tym, co mają, swoimi zapasami. Oczywiście, otrzymywaliśmy też dary zagraniczne.

J.: Bywały okresy, kiedy z jedzeniem było bardzo cienko, ale bywały i rzeczy wyśmienite. Stąd myślę, że te ubeckie seanse telewizyjne, pod tytułem "wpadka drukarni", prezentujące np. powielacz, rozłożone pięć dolarów, wódkę i szynkę – mogły w porywach (z wyjątkiem wódki, której nie dostawaliśmy) niewiele odbiegać od rzeczywistości.

S.: Szynka się zdarzała, pamiętam też wspaniałe sery holenderskie, ogromne jak młyńskie koła, z olbrzymimi dziurami (w tym przecież sedno sera). Kiedyś, zmuszeni przenieść się w niedalekie sąsiedztwo, turlaliśmy dwa takie kręgi, jako zbyt ciężkie do niesienia.

L.: Od kiedy zaczęliście mieć poczucie jakiej takiej stabilizacji?

R.: Nieprędko. Nasz pierwszy stały lokal. we wspaniałym skądinąd domu, mieścił się w piwnicy. Przyczyna była prozaiczna – tylko to pomieszczenie dało się jako tako ogrzać, a my byliśmy bez opału. Prowizoryczne łóżka były ze starych części szafy, na których leżały sienniki i rozmaite ciuchy w charakterze pościeli.

J.: Był tam specjalny piec z kotłem do grzania wody. Usiłowaliśmy pod nim palić jakimiś resztkami opału z tej piwniczki. Któregoś ranka. zdesperowany, wlałem do niego szklankę nafty, żeby się wreszcie solidnie rozpaliło. Skutek był natychmiastowy – kocioł wyleciał w powietrze. Wszystko, nie wytaczając nas, pokrywała warstwa sadzy. Pozostało nam tylko dogrzewanie gazem. Słonisko nam się wtedy rozchorowało...

R.: Stabilizacja zaczęła się chyba właśnie od opału – pod koniec stycznia. Tadeusz załatwił z właścicielem domu wykupienie dla nas koksu. Ogrzanie segmentu umożliwiło nam rozlokowanie się na wyższych kondygnacjach. Dysponowaliśmy w sumie czterema pokojami i łazienką – było prawie jak w domu, tyle że zasłony w dzień odsuwaliśmy jedynie na drugim piętrze i od strony ogródka, po którym też trochę się kręciliśmy. Oczywiście – na zewnątrz nie wychodziliśmy. Kontakt ze światem utrzymywany był tylko przez szefa bezpieczeństwa – Tadeusza, i łącznika – Małego Mariusza. No i ja – jako szef grupy – co jakiś czas miałem spotkania z Kornelem, a czasem z innymi członkami RKS-u.

S.: Na pierwszy prawdziwy spacer pozwolono nam po kilku miesiącach, gdy była już zaawansowana wiosna. Wtedy to. na tej chyba 700-metrowej trasie, po raz pierwszy w życiu zemdlałam. Z nadmiaru tlenu.

J.: Miałem nieodparte wrażenie, że wszyscy na nas patrzą, a po prostu wyglądaliśmy inaczej – byliśmy bladzi jak śmierć – nikt prócz nas tak nie wyglądał

Dla mnie nie było to pierwsze, wyjście Poprzednia wyprawa odbyła się w lutym 1982 r., w bardziej dramatycznych okolicznościach. Był to przerzut de szpitala wojskowego, abym mógł zobaczyć leżącą tam w ciężkim stanie mamę. Grupa ludzi przerzucała mnie przez jakieś płoty, kolczaste druty, później kluczyłem piwnicami (znanymi mi, na szczęście, od dziecka), by wreszcie dotrzeć na miejsce.

Na zdrowiu mamy bardzo się odbiły pierwsze tygodnie stanu wojennego. "Męską decyzję" o zejściu do podziemia musiałem podjąć będąc z dala od domu. Łącznik, który miał o tym niezwłocznie zawiadomić moich rodziców,. dotarł do nich dopiero po wielu dniach. Niedługo po nim zjawiłem się osobiście, chcąc spędzić z rodzicami Sylwestra. Okazało się, że dopiero co była milicja, która do drukarzy zarządu (byłem jednym z nich) przyszła dosyć późno – w drugim rzucie (26 grudnia – przyp. red.). Gdy wpadłem do domu, mama upewniła się, że żyję, przeżegnała mnie i wysłała z powrotem.

S.: "Załoga" żegnała więc 1981 rok w pełnym składzie. Siedzieliśmy przy stole, nastrój dość ponury, na stole jakieś pół litra (szampana nie mieliśmy), a tu o północy rozlega się stukanie w ścianę... Zapanowała konsternacja... Dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie, że to sąsiedzi tą droga przekazują nam życzenia noworoczne.

Dopiero wtedy okazało się, że wiedzą o naszym istnieniu i że są nam życzliwi. Wiara w skuteczność naszego "wyciszenia" była, oczywiście, szczytem naiwności, gdyż sami doskonale słyszeliśmy, gdy ktoś szedł po schodach czy wręcz szeptał za ścianą. A u nas pracował powielacz, chodziły dwie maszyny do pisania, w tym jedna, elektryczną, straszliwie głośna.

J.: Toteż stosowaliśmy najróżniejsze ekrany akustyczne i inne zabezpieczenia, wykazując pod tym względem sporą pomysłowość. Podczas pisania i drukowania wchodziło się do specjalnej dziupli, właściwie do ciemnicy, skonstruowanej z szaf i koców i tam kręciło korbką. Miało to tę zaletę, że domownicy, którzy jeszcze spali po nocnej szychcie, nie słyszeli tych "kurwa!", co trzy sekundy.

L.: Czym zajmowała się nocna zmiana?

J.: Głównie przepisywaniem na maszynie przygotowanych przez Romka tekstów. Oprócz podstawowej makiety trzeba było przygotować jeszcze wiele kopii na matrycach białkowych, które były potem rozprowadzane do poszczególnych drukarń.

Nie pamiętam dokładnie, jaki był nakład "Z Dnia na Dzień", ale chyba...

R.: Około 40 tys. egzemplarzy. W szczytowym okresie wypuszczaliśmy ponad 30 kompletów matryc oraz kilka kopii na kartonie. Przeciętnie z jednego kompletu drukowano tysiąc egzemplarzy. Z naszej, centralnej drukarni wychodziło więcej, mieliśmy przecież "urządzenie techniczne'", przedmiot dumy i chluby.

J.: Reżim pracy musiał być ogromny: niezawodność, punktualność.

Ze względu na bezpieczeństwo łącznicy byli umawiani nie na skrzynkach, a w "plenerze", na hasło i czas, dosłownie co do minuty. W ciągu kilku miesięcy zdarzyło się zaledwie parę razy, że ktoś się nie zgłosił po matrycę. My nie nawaliliśmy nigdy...

L.: To był już chyba jakiś przedsmak profesjonalizacji i "długiego marszu".

J.: Zdawaliśmy sobie już wówczas sprawę, że tak szybko to nie pójdzie. Wiosna nasza nie była, a przyszłość nadal pozostawała zagadką. Były więc wróżby, było wywoływanie duchów.

Podczas Jednego z seansów Anka wywołała swojego zmarłego dziadka. Nie pamiętam już, jakie dawał terminy, ale w każdym razie krew się miała lać, no i utkwiło mi w pamięci jedno "przekazane" zdanie: Wiedzą, gdzie jesteście!

R.: Kiedy wracałem z różnych spotkań, często trafiałem na nastroje mistyczno-katastroficzne, które rozpraszałem z dużym trudem. Pewnego razu zastałem załogę w butach...

S.: Joanna miała wtedy widzenie, że "o dwunastej wejdą". Było to tak sugestywne, że wprawiło nas w stan pogotowia.

Innym razem Wiesiek, który właśnie prowadził rutynową obserwację okolicy, rzucił hasło brzmiące dość niesamowicie: jakiś człowiek z mikrofonem chodzi od domu do domu. W tym czasie, jakkolwiek by to było dziwne, mogło to oznaczać tylko jedno. Nastąpiła więc błyskawiczna mobilizacja. Buty na nogi, do rąk zapakowany najcenniejszy sprzęt. Chłopcy uzbroili się w jakieś żelazne sztaby, siekiery, by osłaniać nasz odwrót ...

J.: Gdy przeznaczenie zadzwoniło do naszych drzwi, wbiegłem na piętro i zza firanki zobaczyłem... księdza z kropidłem i ministrantem, chodzącego po kolędzie. Drugi raz nie zadzwonił.

L.: Wróćmy jednak do Waszej stabilizacji. Czy osiągnęliście coś takiego, jak stan równowagi?

R.: Chyba można to tak określić, nie zapominając oczywiście, jak chwiejna była ta równowaga. Wiązała się zarówno z pewną rutyną działań i zorganizowania całości prac, jak i wyposażeniem w sprzęt. Myślę, że pewien optymalny układ uzyskaliśmy, gdy do dyspozycji mieliśmy dwa domy w bliskim sąsiedztwie – pomiędzy nami były dwie inne posesje. Ukoronowaniem stabilizacji była założona przez nas prywatna linia telefoniczna pomiędzy nimi – autentyczne wojskowe telefony na korbkę. Było to bardzo przydatne urządzenie (można było np. na odległość dyktować teksty, nie trudząc się wychodzeniem z domu podczas godzimy milicyjnej). Niejednokrotnie wywoływaliśmy szok u odwiedzających nas osób, gdy widziały, jak – w dobie panowania "wszechobecnego" podsłuchu telefonicznego – w najlepsze podajemy przez telefon dane operacyjne.

J.: No, bywało i na odwrót. Kiedyś przyszedł Gad, żeby naprawić tego elektrycznego grzmota, zwanego maszyną do pisania. W tym czasie zadzwonił Wiesiek. Gad odebrał i, jak miał w zwyczaju, zagaił: "Słucham, komenda wojewódzka". Wiesiek skonsternowany wyłączył się i dopiero po dłuższej chwili, gdy ochłonął, zadzwonił jeszcze raz.

S.: Gad to była bardzo ważna i barwna persona. Kiedy przychodził coś naprawiać (a potrafił naprawić wszystko!), zwykle musiał u nas siedzieć całą noc. Aplikował nam wtedy hurtem nieprawdopodobną dawkę humoru i radości. Do dzisiaj pamiętam te anegdotki. powiedzonka... To było nam bardzo potrzebne.

L.: Alarm pt. "Ubek z mikrofonem" okazał się fałszywy. Jak wyglądało faktyczne zainteresowanie bezpieki robioną przez was gazetą? Czy najgorsze, co mogło istotnie wam grozić, to wizyta księdza?

R.: Zainteresowanie było chyba spore, bo ciągle usiłowano nas podrabiać – metodami tyleż klasycznymi, co prymitywnymi. Co kilka numerów pojawiała się fałszywka. Były dość łatwo rozpoznawalne, ze względu na kserograficzną technikę wykonania, zupełnie różną od naszej, powielaczowej. O "zainteresowaniu" bezpieki świadczyły też kolejne wpadki poszczególnych drukarń. Przeżywaliśmy je bardzo. Mnie osobiście one jednak w pewien sposób utwardzały, zwiększały determinację.

L.: Czy ograniczaliście się tylko do "ZDnD"? Pojawiały się chyba i inne tytuły.

R.: Był "Przegląd Prasy" – nasza inicjatywa. Wyszły dwa albo trzy numery. Szkoda nam było, że w pawien sposób marnuje się prasa krajowa. która docierała do nas, ale nie pojawiała się w dolnośląskim kolportażu. Jednak nie daliśmy rady ciągnąć tego systematycznie. Zwykłej pracy było aż nadto. Czasem, awaryjnie, obsługiwaliśmy też pisma zakładów.

Tak było, na przykład, po wpadce redakcji z Pafawagu, kiedy trzeba było dać tym ludziom alibi. Podrobiliśmy "Jutrzenkę" idealnie, robiąc nawet charakterystyczna dla taj redakcji błędy... Problem był tylko z numeracją, bo nie mieliśmy pewności, który numer był ostatni przed wpadką. Rozwiązaliśmy to tak, że wbiliśmy dwie cyfry 7 i 8 – jedną na drugiej – niby pomyłka redakcji.

W pierwszych dniach stanu wojennego wydaliśmy też jednokartkówki z podstawowymi zasadami wojennego "savoir vivre'u" (usuwanie z domów numeracji i spisów lokatorów, postępowanie w razie kontaktów z milicją czy SB itp.), a później broszurki instruktażowe, dotyczące głownie techniki druku.

L.: Wasza działalność jako redakcji "ZDnD" to okres zamykający się liczbą około 50 wydanych. numerów. Odeszliście całą ekipą, przyczyny musiały być więc poważne. Kiedy i od czego zaczęła się dekadencja?

R.: Narastała stopniowo. Pierwszy sygnał, to kontrola przysłana z RKS-u. zarządzona, ponieważ... "nie sprawdzaliśmy się".

L.: Już wtedy?

S.: Nie podobały się podawane przez nas informacje. Było to za ponure, za krwawe, zanadto oskarżycielskie. Generalnie widzieliśmy rzeczywistość podobnie jak Kornel, znacznie ostrzej niż RKS.

J.: I nie było to skutkiem naszej izolacji czy odcięcia od świata. To my byliśmy centrum zbierania informacji, do nas spływały one najobficiej. Mieliśmy dobry przegląd tego, co się dzieje w regionie i w kraju. R: Władek przysłał nam dwóch upoważnionych przedstawicieli w celu skontrolowania naszej pracy i pouczenia nas, jak poprawić gazetę. Miał do tego prawo – jako nasz "pracodawca". Niemniej panowie ci byli amatorami w dziedzinie dziennikarskiej, a w dodatku od samego początku zrazili do siebie cały zespół.

J.: Panowie rozgościli się u nas jak u siebie w domu i zrobili prawdziwą, rewolucje, począwszy od wyżarcia najlepszych smakołyków. Otworzyli puszkę holenderskiego masła, które trzymaliśmy na "czarna godzinę"...

S.: Tak im wypominasz to masło. Ale muszę przyznać, że ja tez miałam o to duży żal i do dzisiaj pamiętam.

R.: Ja też. Ciekawe, czy oni je pamiętają...

J.: "Komisarze" przyszli z innych warunków i zwyczajnie nie zdawali sobie sprawy, co czynią. Rozpanoszyli się, wręcz przystąpili do "wiosennych porządków", wtykając wszędzie nosy i nie szczędząc uwag, co im się u nas nie podoba.

Romek znosił to wszystko z godnością. Natomiast my – załoga – na każdym kroku dawaliśmy im odczuć, że są tu zbędni. Słaliśmy do Kornela rozpaczliwe listy, że "docentów" (bo tak ich nazywaliśmy) nie chcemy.

S.: Mieli zrobić, tytułem wzorca, jeden czy dwa numery gazety, zrobili jeden. Niczym się nie wyróżniał, był po prostu nijaki.

Konflikt jednak narastał. Na ostrzu noża sprawę postawił nasz szef bezpieczeństwa. "Docenci" – to była arystokracja, doradcy, ważne osobistości. Nie czuli się niczym związani, poruszali się swobodnie, wychodzili i przychodzili, kiedy im się podobało. My byliśmy utajnieni, oni zaś nie chcieli respektować zasad, które myśmy wypraktykowali, których trzymaliśmy się i które nas uchroniły przez cały stan wojenny i okres późniejszy – praktycznie do dzisiaj. Ostateczni "docentów" odwołano.

R.: Narastającą dekadencję dobrze odzwierciedlała ówczesna korespondencja z Frasyniukiem. Niestety, nie przechowywaliśmy tego, jak zresztą niczego, ze względów bezpieczeństwa. Frasyniuk, jak się potem okazało, przechowywał wszystko. To był zupełnie inny styl. W szczytowe zdumienie wprawiło nas żądanie potwierdzenia – imieniem i nazwiskiem – otrzymanej wypłaty. Sprzeciwiliśmy się temu, podpisaliśmy pseudonimami. Okazało się, że słusznie, bo później zgarnęła to, razem z Władkiem, bezpieka.

L.: Nie było ustalonych metod potwierdzenia wypłaty?

R.: Nie było wypłat. Wtedy, w lipcu, już po opuszczeniu RKS-u, dostaliśmy pieniądze wstecz za dłuższy okres, po ciężkiej awanturze. Muszę tu wytłumaczyć, że przez całe pół roku pieniędzy nie dostawaliśmy i nikomu do głowy nawet nie przyszło domagać się ich. Pracowaliśmy nie dla pieniędzy. Gdy jednak po naszym odejściu, z RKS-u wypłaty otrzymały dwie osoby z naszej grupy – te, które w nim pozostały, reszta zaś nie, uznałem, że "moim" ludziom dzieje się krzywda. I wystąpiłem do Władka z dość ostrym pismem. To właśnie wtedy przysłał pieniądze, żądając imiennych potwierdzeń.

Innym elementem naszej "kontestacji" była sprawa obchodów 1 maja. We Wrocławiu RKS wydał apel o pozostanie w domach. W innych miastach były demonstracje. Wrocławska, gdyby doszła do skutku, byłaby chyba największa w Polsce. Władek wolał liczyć na to, że "gesty dobrej woli" ze strony "Solidarności" skłonią władze do szukania z nią porozumienia. My uważaliśmy to za błąd. Dalsze wydarzenia tego roku potwierdziły nasze racje.

L.: Kiedy wydaliście wasz ostatni numer?

R.: W maju. Robiliśmy to wspólnie z nową redakcją. Było to więc dość "ekumeniczne" – nie w stylu "zabieramy zabawki i do domu".

J.: Tuż przedtem, pod koniec kwietnia miało miejsce moje drugie, nieudane wyjście do domu i to też jest jakaś, klamra. Zapadła wówczas decyzja, że przestaję się ukrywać i przygotowuję się do egzaminów wstępnych na studia. Zaraz za mną weszła do domu ubecja, a właściwie usiłowała wejść, bo mój wspaniały pies przez kilkanaście minut szczekał, skutecznie pozorując nieobecność gospodarzy i w końcu ubeków zniechęcił. Następnie ojciec z psem obszedł cały kwartał, stwierdził, że jest bezpiecznie. wsadził mnie w tramwaj, pokazał V-kę i w tym samym dniu byłem z powrotem.

L.: Czy za Waszą działalność byliście represjonowani? O ile wiem, nikt z Was nie siedział.

S.: Kilka miesięcy siedziała Joasia, ale to już późniejsza historia. Represje nas dotykające były istotnie łagodne. Ot. Jarek nie mógł studiować we Wrocławiu, tylko w Bydgoszczy. Przede mną bezpieka ostrzegała kolejne dyrekcje, gdy chciałam się zatrudnić. Acha, ostatni raz telefonicznie grozili mi w sierpniu 1988 r., gdy Romek był w Krakowie na konferencji praw człowieka. Anka miała najróżniejsze przygody, włącznie z porwaniem przez ubeka, ale wszystko kończyło się dobrze.

L.: Skąd ta delikatność?

J.: Trochę mieliśmy szczęście, trochę pomogło zachowywanie aż do przesady przepisów BHP. Do dziś nie wiemy, ile oni wiedzą, a ile się domyślają, ale z pewnością będą najbardziej wnikliwymi czytelnikami tego wywiadu...

L.: Przez tyle lat milczeliście. Dlaczego właśnie teraz zdecydowaliście się "ujawnić"?

R.: To Jest ostatni numer "Z Dnia na Dzień". Zniknąć ma więc ostatnie uczciwe pismo "Solidarności" na Dolnym Śląsku. Uważam, że jest to ostatnia szansa na rzetelne sięgnięcie w przeszłość, na oddanie honoru tym ludziom, którzy w najtrudniejszym dla Związku okresie nie wahali się stanąć na pierwszej linii frontu. Przez całe lata piersi do orderów wypinali inni. Ja chciałbym dziś jedynie po raz pierwszy publicznie oddać sprawiedliwość tym, którzy pracowali naprawdę – nie dla rozgłosu czy jakichkolwiek korzyści.

(...)

Dramatis personae:
Anka – Anna Morawiecka
Gad – Stanisław Mittek
Jarek – Jarosław Twardowski
Joasia – Joanna Moszczak
Kornel – Kornel Morawiecki
Krysia – Krystyna Wójcik (obecnie Jagoszewska)
Mały Mariusz – Mariusz Lubyk
Romek – Romuald Lazarowicz
Słoń – Helena Lazarowicz
Tadeusz – Tadeusz Świerczewski
Wiesiek – Wiesław Moszczak
i parę tysięcy innych osób.

(ZDnD Nr 9/524, 1990)