Rozmiar: 27837 bajtów

„Solidarność Walcząca” była organizacją czynnego oporu
Wywiad z Andrzejem Mycem,
członkiem Komitetu Wykonawczego organizacji „Solidarność Walcząca”

Rozmiar: 2011 bajtów– Gdzie pracowałeś w momencie powstania Solidarności w sierpniu 1980 r.?

– Pracowałem w Instytucie Immunologii i Terapii Doświadczalnej PAN we Wrocławiu, przy ul. Czerskiej 12.
.

– Jak wyglądało powstanie Solidarności w Instytucie?

– Zaczęło się, jak wszędzie w Polsce, od strajków na Wybrzeżu. O strajkach słyszałem z zachodnich rozgłośni radiowych. O szczegółach dowiedziałem się od Jurka Petryniaka, który miał informacje od Kornela Morawieckiego. Był to koniec sierpnia, 26, a może trochę wcześniej.

Kornel przyniósł Jurkowi do Instytutu ulotki, w których było wydrukowanych 21 postulatów strajkujących stoczniowców i odezwa pt. Do ludzi pracy miasta Wrocławia. Odezwa ta nawoływała do podjęcia akcji solidarnościowych. Jurek Petryniak rozdał te ulotki Sławkowi Kosińskiemu, Andrzejowi Gamianowi i mnie. Zapytał nas, czy mamy jakieś wątpliwości i pytania. Sławek wyraził to, o czym wszyscy w tamtej chwili myśleliśmy – „Czy ty się nie boisz?” – zapytał. Jurek miał świetna ripostę: – „Wiadomo, w takiej sytuacji każdy się boi, ale nie czas o tym myśleć, bo tam czekają ludzie na nasze ulotki”. Więcej pytań nie było. Poszliśmy rozrzucać ulotki po mieście.

We Wrocławiu pętle tramwajowe i autobusowe rozlokowane są z reguły przy dużych zakładach pracy, wiec przyjęliśmy taki plan działania: jechaliśmy na końcowy przystanek i tam rozrzucaliśmy ulotki pod zakładami pracy i w pustych autobusach i tramwajach. Po dwóch czy trzech dniach zaczął się strajk we Wrocławiu. Stanął Pafawag, MPK i jeszcze kilka zakładów. Było to dla nas dużym zaskoczeniem, ale i radością. Myślałem sobie naiwnie, że to my dzięki tym ulotkom rozpoczęliśmy strajk we Wrocławiu.

28 sierpnia, w czwartek po rozpoczęciu strajku generalnego we Wrocławiu, razem z Jurkiem Petryniakiem zredagowaliśmy list otwarty do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego od pracowników Instytutu Immunologii. W liście tym wyrażaliśmy nasze poparcie dla strajkujących zakładów. Przy zbieraniu podpisów wśród pracowników Instytutu, spotkaliśmy się na ogół z życzliwym przyjęciem. List podpisało około 80% osób, do których się zwróciliśmy. Jedni podpisywali się bez zastanowienia, ale byli i tacy, których po podpisaniu listu ogarniała panika i biegli za nami, aby się skreślić. Widziałem, jak ludzie łamali się – chcieli się podpisać i bali się jednocześnie. Ja balem się nie mniej od innych, choć nie bardzo wiedziałem czego. Może tego, że mnie wyrzucą z Instytutu, może że zamkną w więzieniu. Postawa Jurka Petryniaka dodawała mi jednak otuchy. Jurek był bardzo zdeterminowany i już wtedy dal się poznać jako znakomity przywódca.

Kilka osób stanowczo odmówiło swojego podpisu, wśród nich pani Helena Gierko, wicedyrektor Instytutu ds. administracyjnych. Spojrzała na nas wyniośle i zapytała: „Czy panowie dobrze się nad tym zastanowili?”. Zanim zdążyłem pozbierać myśli, Jurek jednym tchem wypalił – „Tak, miałem na to czas przez ostatnie trzydzieści lat!”.

List doręczyliśmy Międzyzakładowemu Komitetowi Strajkowemu, który mieścił się wtedy w zajezdni tramwajowej na ulicy Grabiszyńskiej. Później zorganizowaliśmy stałą pomoc dla strajkujących poprzez zbiórkę pieniędzy, jedzenia itd.

– Jakie funkcje pełniłeś w NSZZ „Solidarność”?

– We wrześniu ukonstytuowała się w Instytucie KZ NSZZ „Solidarność”. Przewodniczącym był nieżyjący już dzisiaj Jan Wojskowicz, Jerzy Petryniak był pierwszym wiceprzewodniczącym, Stanisław Gnot – drugim, ja byłem członkiem Komisji oddelegowanym do prac w Regionalnej Komisji Porozumiewawczej Nauki – tak to się chyba nazywało. Dzięki temu miałem możność poznania wielu interesujących osób, co – jak się później okazało – było bardzo pomocne w pracy konspiracyjnej. Poznałem tam m.in. Tomka Wójcika, Olka Labudę, Ludwika Turko, Zbyszka Jakubca, Witka Grabowskiego, Zdzisława Cichockiego. W ramach prac RKPN po sześciu miesiącach działania „S” zorganizowaliśmy we Wrocławiu Ogólnokrajową Konferencję poświęconą realizacji 21 postulatów. Wnioski z tej konferencji były jednoznaczne, większość z 21 postulatów nie została przez władze zrealizowana.

– Jak wyglądały pierwsze dni po wprowadzeniu stanu wojennego we Wrocławiu?

– W niedzielę po południu 13 grudnia przyjechał do mnie Jurek Petryniak, aby zastanowić się, co robić w poniedziałek w Instytucie. Z urzędu powinien skontaktować się z przewodniczącym i wiceprzewodniczącym, ale nie mógł ich tego dnia znaleźć. Warto przypomnieć, że przed wprowadzeniem stanu wojennego w regionie Dolny Śląsk został przyjęty dwupoziomowy system łączności pomiędzy zakładami. Mieliśmy podtrzymywać połączenia terytorialne i resortowe. W połączeniu terytorialnym utrzymywaliśmy kontakt z najbliższym zakładem pracy, w resortowym – kontakt z uczelniami. Instytut utrzymywał kontakt z Politechniką Wrocławską, do czego ja byłem oddelegowany przez Komisję Zakładową. Ustaliliśmy więc, że rano Jurek rozpocznie strajk w Instytucie Immunologii, a ja jakoś dotrę na Wybrzeże Wyspiańskiego, do gmachu głównego Politechniki, aby uzyskać tam informacje, ulotki itp.

Związek był kompletnie nieprzygotowany na wypadek wprowadzenia stanu wyjątkowego. Jak pamiętam, Kornel w czasie I Zjazdu NSZZ „Solidarność” starał się zainteresować delegatów Zjazdu tematem samoobrony Związku na wypadek agresji ze strony władz PRL, ale nikt z przywódców „Solidarności” nie traktował takiego zagrożenia poważnie i temat wraz z jego inicjatorem został zignorowany. Rezultat tego był taki, że nie wiedzieliśmy jak działać w stanie wojennym. Władza specjalnie użyła terminu „stan wojenny” zamiast „stan wyjątkowy”. „Stan wyjątkowy” był terminem, powszechnie używanym w kontekście ewentualnej agresji ze strony władzy, natomiast „stan wojenny” był pojęciem prawie nieznanym, mającym na celu zdezorientowanie członków Związku. Po części się to władzy udało. Pamiętam, że wtedy – może to zabrzmi dziś jak anegdota – niektóre komisje zakładowe nawoływały wręcz do zaprzestania strajków, ponieważ jest stan wojenny i prawo do strajków zostało zawieszone.

W poniedziałek rano udałem się do Politechniki, gdzie znałem sporo osób. Panował tam wtedy straszny bałagan, nikogo nie można było znaleźć, wszyscy biegali. Docierały do mnie strzępy sprzecznych informacji. W końcu jednak dowiedziałem się, że wszystkie większe zakłady we Wrocławiu strajkują, trwają strajki również w innych miastach Polski. Dostałem też na miejscu wydrukowane ulotki. Kiedy zamierzałem opuścić gmach Politechniki, okazało się, że wojsko otoczyło uczelnię. Nie wpuszczano nikogo na teren Politechniki. Nie wiedziałem, co mam robić: zostać tutaj czy mimo wszystko starać się z ulotkami wrócić do Instytutu. Zdecydowałem się wracać. Wyszedłem bardzo stanowczym krokiem i przedarłem się przez kordon wojska i zomowców. Na szczęście nikt mnie nie zatrzymał.

Po powrocie do Instytutu poinformowałem kolegów o sytuacji we Wrocławiu i w kraju. Zorganizowaliśmy w Instytucie całodobowe dyżury. Po kilku dniach, gdy akcje protestacyjne w największych zakładach pracy zostały rozbite przez ZOMO, zwołaliśmy zebranie wszystkich członków „S” i podjęliśmy decyzję o zawieszeniu strajku. Odbyło się to w bardzo dramatycznych okolicznościach. Nie było wśród uczestników zebrania jednomyślnej zgody na zawieszenie strajku. W końcu Jurek odczytał komunikat KS, był wzruszony, glos mu się łamał, jednak decyzja nie została zmieniona i strajk został zakończony.

– Jakie były twoje początki w działalności podziemnej?

– To nie było tak od razu i takie proste. Po zakończeniu strajku w Instytucie nie wiedzieliśmy, co mamy robić dalej. Mieliśmy świadomość, że przegraliśmy bitwę, ale nie wojnę. Większość działaczy „Solidarności” była internowana, nie mieliśmy więc żadnej koncepcji walki z juntą Jaruzelskiego. Było więc rzeczą naturalną szukać kontaktów z tymi działaczami „Solidarności”, którzy uniknęli internowania i znaleźli się w tzw. podziemiu. Jedynym człowiekiem, którego znalem w tamtym czasie, a który się ukrywał, był Kornel Morawiecki. Jak już wspomniałem, znałem Morawieckiego jeszcze przed powstaniem „Solidarności”, chociaż spotkałem się z nim raz czy dwa razy. Pewnie w tamtym czasie nie bardzo mnie pamiętał. Znał natomiast bardzo dobrze Jurka Petryniaka, z którym łączyła go wieloletnia przyjaźń i wspólna działalność opozycyjna. Na przykład jeździli razem po Polsce za Papieżem w 1979 roku z transparentem Wiara i Niepodległość.

Podziemna działalność w zdelegalizowanej „Solidarności” była zupełnie czymś innym niż statutowa działalność Związku. Wymagała innych cech charakteru, innych ludzi. Nie wszyscy znani i wspaniali działacze legalnej „Solidarności” potrafili się odnaleźć w stanie wojennym. Krótko mówiąc, inni ludzie byli potrzebni na czas pokoju, a inni na czas wojny.

Moja decyzja nie była łatwa, ale zdarzyło się coś, co przesądziło o tym, że znalazłem się w centrum działalności podziemnej, a potem w „Solidarności Walczącej”. Po zakończeniu strajku w Instytucie Jurek był poszukiwany przez SB. Nie mogli go jednak aresztować, bo ciągle się im wymykał. Robił to w bardzo oryginalny sposób. Kiedy esbecy przychodzili po niego i pukali do drzwi, przywiązywał linę do balkonu i na niej zjeżdżał przez okno na ulicę. Ta umiejętność została mu z wysokogórskich wspinaczek. Jego żona Bronia chowała linę, otwierała drzwi i okazywało się, że męża nie ma w domu. Po kilku takich ucieczkach esbecja zorientowała się, dlaczego nie mogą go złapać i któregoś dnia jedni ustawili się pod drzwiami, a drudzy pod oknem, i tak go aresztowano. Przy zatrzymaniu zaczął się z nimi szarpać, ale nie udało mu się, niestety, im wyrwać. Został skuty kajdankami, wrzucony do nyski, a tam pobity do tego stopnia, że miał pękniętą kość skroniową i wstrząśnienie mózgu. Nieszczęście to nie tylko dotknęło Jurka, ale również jego rodzinę. Bronia była załamana, a ich starsza córka Magda reagowała histerycznie na każdy dzwonek do drzwi.

Przy Jurku SB znalazła notatnik z adresami i zatrzymała tymczasowo prawie wszystkie osoby, których adresy miał przy sobie. Mojego adresu na szczęście tam nie było i to uratowało mnie od kontaktu z SB i w pewnym sensie przesądziło o mojej podziemnej działalności. Było to w lutym 1982 r.

Po aresztowaniu Jurka wraz z kolegami z Instytutu pomagaliśmy Petryniakom. Na przykładzie Jurka i jego rodziny zobaczyłem z całą wyrazistością brutalność totalitarnego systemu i to było decydującym motywem do szukania kontaktu z podziemnymi działaczami „S”. Miał to być mój skromny wkład, moja prywatna zemsta za to, co SB zrobiła Jurkowi i jego rodzinie.

Któregoś dnia Bronia skontaktowała mnie ze Zbyszkiem Oziewiczem, który był przyjacielem Kornela i, jak się później dowiedziałem, pozostawał z nim w stałym kontakcie. W trakcie naszego pierwszego spotkania Zbyszek naopowiadał mi całe mnóstwo historii o działalności podziemnej „Solidarności”. Opowiedział mi o wysokiej klasy sprzęcie, jakim dysponują, o zakonspirowanych strukturach, wyspecjalizowanych sekcjach, o niesłychanie rozbudowanym zapleczu. Na dodatek miał radio nastawione na częstotliwość, na której pracowała esbecja i radio ciągle się odzywało.

Odniosłem wrażenie, że organizacja jest wszechobecna i wszechpotężna, przy której reżim Jaruzelskiego wydał mi się jakimś niesmacznym żartem. Naiwnie uwierzyłem we wszystko, co mi Zbyszek powiedział, a jaka była prawda, miałem się wkrótce przekonać. Opowiadanie to z jednej strony zachwyciło mnie, a z drugiej pognębiło. Nie widziałem dla siebie miejsca w tak doskonałej podziemnej organizacji. Cóż mogłem tam robić bez żadnego konspiracyjnego doświadczenia? Zbyszek spostrzegł, że zagalopował się w swoich opowieściach i jakby na pocieszenie dodał, że dla mnie również znajdzie się miejsce w podziemnej „Solidarności”. Wspomniał o jakiejś grupie, w której mógłbym działać. Grupa, o której Zbyszek wspomniał – jak się okazało – było to kilka osób skupionych wokół Kornela Morawieckiego, które od pierwszego dnia stanu wojennego pomagały mu w ukrywaniu się, redagowaniu, drukowaniu i kolportażu pisma Z dnia na dzien.

– Jakie były twoje początki w „Solidarności Walczącej”? Czy rozpoczynając działalność w SW byłeś świadomy dokonywania wyboru pomiędzy „S” a SW?

– Nie, nie, to wyglądało inaczej. Chociaż działałem w jakiejś strukturze, to jednak działałem z określonymi ludźmi i to decydowało o mojej przynależności i solidarności. Nie zawracałem sobie głowy etykietkami, interesowałem się tym, z kim, co i jak mam zrobić. Bardziej koncentrowałem się na tym, na ile można danemu człowiekowi zaufać, niż na tym, skąd jest.

– Czy o wyłonieniu się „Solidarności Walczącej” zadecydowały bardziej czynniki taktyczne czy ideowo-polityczne?

– Trudno na to jednoznacznie odpowiedzieć, bo nie da się tego tak wyraźnie rozgraniczyć. Trzeba pamiętać, że po wprowadzeniu stanu wojennego wysoko postawieni działacze związku byli w szoku, nie potrafili się odnaleźć w nowej sytuacji. Przed grudniem 1981 roku dysponowali jakąś władzą, byli wpisani w solidarnościową rzeczywistość. Po wprowadzeniu stanu wojennego stanęli przed perspektywą zejścia do podziemia. Było to dla wielu z nich mało atrakcyjne. Co mieli w tym podziemiu robić? Gazetki wydawać? W związku z tym chcieli, może nawet nieświadomie, doprowadzić do zawarcia jakiegoś porozumienia z władzą. Nie chodziło im nawet o takie porozumienie, jakie zostało potem zawarte przy Okrągłym Stole, takie rzeczy to im się wtedy nie marzyły. Chcieli coś małego od władzy wytargować. Podpowiadali więc komunistom takie rozwiązania stanu wojennego, które mogliby zaakceptować. Warto przypomnieć, że wtedy ogłoszono „tezy prymasowskie”, które były popierane i nagłaśniane przez działaczy NSZZ „S”, między innymi przez Władka Frasyniuka. Trudno było im się pogodzić z myślą, że władza nie chce zawierać z działaczami „S” żadnego kompromisu, bo przecież nie po to Jaruzelski wprowadził stan wojenny. Jakoś ta prosta prawda do nich nie trafiała. Część jednak opozycji politycznej była świadoma tego, że żaden kompromis nie jest możliwy, że trzeba ekipę Jaruzelskiego nękać nieustannie i w konsekwencji może to doprowadzić do korzystnego dla społeczeństwa rozwiązania stanu wojennego. Tak mniej więcej wtedy rysowały się różnice stanowisk odnośnie stanu wojennego.

– Co bezpośrednio zadecydowało o powstaniu „Solidarności Walczącej”?

– Powstanie „Solidarności Walczącej” zostało wymuszone poprzez szereg nieporozumień pomiędzy Władysławem Frasyniukiem a Kornelem Morawieckim. Nieporozumienia te dotyczyły strategii działania „S” w rzeczywistości stanu wojennego.

Logiczną konsekwencją różnicy stanowisk odnośnie rozwiązania stanu wojennego – o czym wspomniałem wcześniej – były dwie różne koncepcje walki z reżymem: stricte związkowa, ograniczona tylko do tych środków, którymi dysponują związki zawodowe na całym świecie, a więc strajki, działania propagandowe, naciski polityczne itp., oraz druga koncepcja – nazwałbym ją „partyzancko-niepodległościową”, która oprócz metod związkowych proponowała również demonstracje, samoobronę uprzykrzanie życia komunistom i ludziom popierającym reżym, różne spektakularne akcje propagandowe, jak na przykład nadawanie audycji radia „S”. Mówiąc bardzo konkretnie: Wł. Frasyniuk chciał poprzez tajne struktury „S” przygotować zakłady pracy do strajku generalnego i w określonym czasie zatrzymać Dolny Śląsk i całą Polskę. Koncepcja ta teoretycznie miała szanse powodzenia, gdyby udało się doprowadzić do tak dobrej organizacji wszystkich zakładów pracy poprzez tajne Komitety Strajkowe – gdyby... Kornel – jak chyba większość skupionych wokół niego osób – nie negował siły zdelegalizowanego Związku, ale również doceniał wartość czegoś, co można nazwać „ułańską fantazją” Polaków. Był – może to zabrzmi jak paradoks – pragmatykiem i nie przeceniał rzeczywistości. A rzeczywistość nie wyglądała zachęcająco. Ludzie się bali, z każdym kolejnym dniem stanu wojennego tracili ducha walki. Trzeba więc było tego ducha sierpniowego zrywu w narodzie podtrzymać. Jak się potem wielokrotnie okazywało, ludzie byli bardziej skorzy do jednorazowego czynu podyktowanego emocjami, niż do pracy konspiracyjnej pod stałą groźbą aresztowania. Temperament i instynkt Kornela kazał mu iść właśnie w kierunku „walki partyzanckiej” – ciągłego nękania komuny spektakularnymi akcjami protestacyjnymi.

Te różnice w koncepcji walki z komuną między Frasyniukiem i Morawieckim pogłębiały się pomimo wielu gestów dobrej woli z obu stron. Rozstanie zbliżało się nieuchronnie, z czego sobie obaj zdawali sprawę. Do ostatecznego zerwania żadna ze stron nie była jednak przygotowana. Bali się strat, moralnych, propagandowych, a przede wszystkim strat w ludziach i sprzęcie, jakie musiałoby pociągnąć za sobą takie rozstanie. Przed ostateczną decyzją Frasyniuk poczynił szereg kroków, aby pozyskać związanych z Kornelem działaczy dla Regionalnego Komitetu Strajkowego (RKS). Cel taki przyświecał m.in. spotkaniom, jakie Frasyniuk odbył na wiosnę 1982 roku. Na jedno z takich spotkań został zaproszony Bogdan Aniszczyk i ja. Spotkaliśmy się z Frasyniukiem i Basią Labudą. Zasadniczym tematem spotkania była chęć pozyskania ludzi dla RKS–u oraz sondaż „opinii publicznej” podziemnych działaczy na temat ewentualnego rozstania się RKS–u z Morawieckim. Władek zaproponował nam pracę w strukturach „S”. Mielibyśmy być odpowiedzialni za tworzenie podziemnych struktur i przygotowywanie ludzi pracujących w służbie zdrowia i na uczelniach do strajku generalnego. Nie powiedzieliśmy o tym spotkaniu Kornelowi, bo nie chcieliśmy zaostrzać i tak już nie najlepszych miedzy nimi stosunków.

Jakiś czas później Frasyniuk zdecydował odebrać Morawieckiemu redakcję Z dnia na dzień – dziennika NSZZ „Solidarność” regionu Dolny Slask. Jako przewodniczący RKS miał takie prawo i Kornel nie miał do niego pretensji, nie zgadzał się, ale szanował jego decyzję. I tak Kornel został zmuszony do działania poza strukturami podziemnej „Solidarności”.

W czerwcu 1982 roku Morawiecki zwołał zebranie wszystkich, którzy byli z nim współpracowali. Mieliśmy świadomość, że jest to zebranie historyczne. Zebranie miało chwilami bardzo burzliwy przebieg. Jedni odradzali zupełne zerwanie z RKS-em, inni na to nastawali. Zastanawialiśmy się, co dalej robić. Wtedy, zdaje się, że Kornel zaproponował nazwę „Solidarność Walcząca”. Uzasadniał to tak: „skoro wywodzimy się i jesteśmy Solidarnością, to słowo to musi znaleźć się w naszej nazwie. Ale Solidarność to za mało powiedziane, my mamy być taką Solidarnością, która będzie walczyła o ludzi i o ich prawa”. Przyjęliśmy nazwę „Solidarność Walcząca”. Wtedy nie mieliśmy jeszcze żadnej struktury i trudno się było nazwać organizacją. Nazwaliśmy się więc Porozumieniem. I nazwa została – Porozumienie „Solidarność Walcząca”. Chcieliśmy wokół Porozumienia skupić jak najwięcej osób i istniejących już podziemnych struktur, które opowiadały się za czynnym oporem.

Dla niektórych uczestników zebrania taka płaszczyzna porozumienia była nie do zaakceptowania i część działaczy odeszła do struktur Związku. Tak odszedł Bogdan Aniszczyk do RKS–u. Spotykałem się z nim potem wielokrotnie i chociaż działaliśmy w innych organizacjach, to łączyła nas swoista lojalność i solidarność. Mówię o tym, bo takie relacje, jak moje z Bogdanem, były dość powszechne między działaczami SW a RKS-u. Różnice metod działania i struktur nie przysłaniały nam celu, o który walczyliśmy.

Na początku Porozumienie Solidarność Walcząca funkcjonowało jako nieformalna grupa zrzeszająca Komitety Strajkowe z różnych zakładów pracy. Potem przekształciliśmy się w Organizację. Współpraca z „Solidarnością Walcząca” w niczym nie przeszkadzała Komitetom Strajkowym zachowywać lojalności wobec RKS NSZZ Solidarność Dolny Śląsk. Rola SW polegała na utrzymywaniu kontaktów z Komitetami Strajkowymi w zakładach pracy, na przekazywaniu informacji, pomocy w drukowaniu i kolportażu gazetek oraz pomocy w organizowaniu czynnego oporu.

– Czy to może tłumaczyć sukcesy SW?

– W pewnym sensie tak, bo SW wypełniała próżnię, która powstała po wprowadzeniu stanu wojennego i internowaniu przywódców „S”. Wielu działaczy, którzy z różnych względów nie zostali internowani i ci, którzy stopniowo zostawali zwalniani z internatów, nie potrafiło pogodzić się z rzeczywistością stanu wojennego, a będąc bardziej radykalni w swoich poglądach niż ogół społeczeństwa, szukali miejsca dla siebie poza strukturami podziemnej „S”. I takich ludzi zrzeszała i organizowała „Solidarność Walcząca”.

– Jak kształtowały się struktury SW?

– Można powiedzieć, że był przewodniczący Kornel Morawiecki, była Rada, która, jak sama nazwa wskazuje, miała radzić, a potem jeszcze był Komitet Wykonawczy. Ale co tu radzić, kiedy czas był bezradny, co wykonywać, kiedy nasze cele i zadania były czasami niewykonalne?

A poważnie mówiąc, to porównałbym rozwój SW do rozwoju glonu, bo ta biologiczna metafora najlepiej oddaje istotę sprawy. Glon nie ma wyspecjalizowanych tkanek odpowiedzialnych za określone funkcje biologiczne. Odcięty w jednym miejscu, glon odrasta w drugim. Tak wyglądała na początku SW. Niby była Organizacją, ale tej organizacji nie było. Był to twór, który rósł wszędzie tam, gdzie miał sprzyjające ku temu warunki. Nasz pogląd na to, jak mamy działać, zmieniał się w czasie, ewoluował. Nigdy nie mieliśmy do końca wykrystalizowanej idei, jak walczyć z komuną. Rozwijaliśmy się przez cały czas i to było naszą mocną stroną.

Koncepcyjnym błędem działania Służby Bezpieczeństwa, która włożyła bardzo wiele wysiłku, aby zniszczyć SW, było to, że oni ciągle szukali jakiejś konkretnej zhierarchizowanej organizacji. Wydawało im się, że istnieje gdzieś centrala, która raz zniszczona pociągnie za sobą nieuchronny rozpad całej SW i będą mieli z nami raz na zawsze spokój. Aresztowali kolporterów, likwidowali drukarnie, przymykali na 48 godzin osoby podejrzane o działalność w strukturach SW, a pismo SW było redagowane, drukowane i kolportowane bez większych zakłóceń. Nawet po aresztowaniu Kornela, Hanki Łukowskiej i Andrzeja Kołodzieja, po zatrzymaniu na 48 godzin Andrzeja Zaracha, Wojtka Myśleckiego, mnie i jeszcze kilku działaczy, kolejny numer SW ukazał się bez opóźnienia. Było to możliwe, ponieważ poszczególne komórki SW cieszyły się dużą autonomią. SW tworzyli ludzie przedsiębiorczy. Kiedyś K. Morawiecki powiedział, że w SW możesz mieć tyle władzy, ile potrafisz sobie wziąć, ile potrafisz sobie rzeczy zorganizować. Jeżeli np. chcesz być szefem kolportażu, to twój zakres władzy będzie zależał od tego, ile znajdziesz źródeł dostawy prasy, ile zorganizujesz skrzynek, ilu znajdziesz odbiorców i ilu tych odbiorców namówisz do zakupu prasy i kolportowania jej dalej. Jeżeli będziesz czekał, że ktoś coś zrobi za ciebie, to nie będziesz w ogóle miał żadnej władzy i nic nie zdziałasz. Każdy robił to, co potrafił, jak potrafił i tyle, ile mógł.

– Za co ty byłeś odpowiedzialny?

– Odpowiedź na to pytanie wiąże się z odpowiedzią na pytanie poprzednie. Zajmowałem się wieloma sprawami, które czasami nakładały się na siebie. Oprócz działalności w SW przez cały czas byłem przewodniczącym Komitetu Strajkowego NSZZ „S” Regionu Dolny Śląsk w Instytucie Immunologii i kolportowałem prasę. Dostarczałem ją poprzez kurierów do Dzierżoniowa i Legnicy. Przez pewien czas zajmowałem się sprawami finansowymi. Do mnie spływały pieniądze z różnych ośrodków w Polsce i z zagranicy. Nie były to wszystkie pieniądze, którymi obracała SW, były to pieniądze przeznaczone na tzw. czarną godzinę. Oczywiście nie dysponowałem nimi fizycznie. Był one ulokowane u różnych osób, z którymi tylko ja miałem kontakt.

W Komitecie Wykonawczym nie było ścisłego rozdziału funkcji. Przez jakiś czas byłem kwatermistrzem SW, organizowałem lokale, gdzie Kornel mógł mieszkać, lokale na skrzynki, itd. Miałem oczy i uszy otwarte i kojarzyłem fakty. Jeżeli wiedziałem, że gdzieś jest dobre miejsce na mieszkanie, skrytkę czy drukarnię, organizowałem to. Miałem np. dobrego znajomego w Instytucie Immunologii – Krzysia Szczepańskiego, który był świetnym kierowcą i posiadał samochód, a co najważniejsze, wzbudzał moje zaufanie. Poprosiłem go, czy nie mógłby wozić Kornela, zgodził się. A potem działał dalej niezależnie i poprzez swoje kontakty zorganizował dla SW wiele potrzebnych rzeczy.

– W jakich okolicznościach zostałeś aresztowany w 1984 roku?

– Moje aresztowanie zostało spowodowane przez wpadkę Kazimierza Klementowskiego, pseudonim „Bystry”. Był świetnym organizatorem i bardzo energicznym człowiekiem. Był, między innymi, odpowiedzialny za przerzut bibuły do Kłodzka. Pomogłem mu zorganizować skrzynkę, z której miała być odbierana bibuła. Pewnego dnia, chyba pod koniec grudnia 1983 roku, z Kłodzka po odbiór bibuły przyjechał łącznik o pseudonimie „Harpun”. Przyjechał z „ogonem” i doprowadził SB do skrzynki. SB założyła tam „kocioł” i aresztowała Klementowskiego, który nie miał żadnego interesu, aby pójść do tego mieszkania. Niestety, był bardzo pedantyczny i poszedł sprawdzić, czy bibuła została zabrana. Fatalny brak BHP. Jak poszedł, to już z tamtej skrzynki nie wyszedł. Podczas przesłuchań zaczął mówić. Zachęciło to SB, żeby go mocniej przyciskać i tak wsypał kilkanaście osób. Znaleziono w jego notesie moje nazwisko i numer telefonu do pracy. Zostałem zabrany z Instytut Immunologii na przesłuchanie. Pytali mnie o różne rzeczy, między innymi o to, czy znam Klementowskiego. Powiedziałem, że nie znam. Po 24 godzinach wypuścili mnie, ponieważ nie mieli podstaw, żeby mnie aresztować. Po dwóch dniach zatrzymano drugą osobę – Marka Jakubca, który pracował w Instytucie Immunologii. Wcześniej skontaktowałem go z Klementowskim. Jakubiec przyznał się do tego. Sobie tym nie pomógł, a mnie dołożył. Wtedy SB miała zeznania dwóch niezależnych świadków, a to wystarczało, aby mnie aresztować. Przeczuwałem, co się wokół mnie dzieje, przestałem mieszkać w domu i chodzić do pracy. Pewnie zszedłbym do podziemia, ale stało się inaczej. Moja żona była w ostatnich dniach ciąży, w szpitalu, na ulicy Dyrekcyjnej. Poszedłem ją odwiedzić, a tam już czekała na mnie SB. Po odwiedzinach zostałem zatrzymany przed szpitalem.

W wyniku wpadki Klementowskiego zorganizowano dwa procesy: proces dwunastu i proces dwudziestu. Byłem sądzony w procesie dwunastu. Prokurator nie mógł postawić mi żadnego konkretnego zarzutu, ponieważ do niczego się nie przyznałem, a Klementowski i Jakubiec po konfrontacji ze mną częściowo odwołali swoje poprzednie zeznania. Zostałem więc oskarżony o wspomaganie osób, które działały w nielegalnych strukturach zdelegalizowanej „Solidarności”. W akcie oskarżenia figurowałem na ostatnim miejscu z całej dwunastki, ale jako jedyny siedziałem w areszcie (zob. pismo prokuratora w tej sprawie) do amnestii w lipcu 1984 roku. Nie pomogły poręczenia pani profesor Elwiry Lisowskiej ani pana profesora Henryka Mateja. Po trzech miesiącach aresztu zostałem zwolniony z pracy. Ale po amnestii, dzięki dyrektorowi prof. Slopkowi i solidarnej postawie pracowników Instytutu, ponownie przyjęto mnie do pracy na to samo stanowisko. Taka była cena, którą zapłaciłem za milczenie.

– Jakie były kulisy prowokacji w Pile?

– Było to przed Wielkanocą 1986 roku. Kornel albo Hanka wspomnieli o jakimś człowieku z Piły, który regularnie przyjeżdżał do Wrocławia po bibułę i zrobił bardzo dobre wrażenie na osobach, które się z nim bezpośrednio kontaktowały. Człowiek z Piły twierdził, że jest tam grupa ludzi, która chciałaby założyć oddział SW. Trzeba więc, aby ktoś tam pojechał zaprzysiągł ich i pomógł się im zorganizować. Oczywiście było pewne ryzyko, że może to być jeszcze jedna prowokacja SB. Po dłuższej dyskusji na ten temat, Hanka powiedziała: „ty możesz jechać, bo tobie i tak już nic nie zaszkodzi, jak wpadniesz, to trudno; nie pierwszy raz”. Tak zachęcony zdecydowałem się tam pojechać. Drugą oddelegowaną osobą był Zbyszek Oziewicz. Przed wyjazdem do Piły spotkaliśmy się z tym człowiekiem we Wrocławiu, w mieszkaniu człowieka o pseudonimie „Wierzba”. Człowiek z Piły przedstawił się nam chyba jako Krzysztof. Był szczupły, nawet chudy, szatyn o długich prostych włosach i pociągłej twarzy, bardzo nerwowy. Miał rozbiegane oczy i właśnie te oczy nie podobały mi się. Umówiliśmy się z nim, że pojedziemy na spotkanie założycielskie SW do Piły. Zabraliśmy ze sobą bardzo dużo bibuły, bo z Piły mieliśmy jeszcze pojechać do Torunia, odwiedzić znajomych Zbyszka.

Na zebranie w Pile przyszło około 10 osób. Kiedy teraz, po latach, myślę o tym, to wydaje mi się, że tylko Krzysztof był prowokatorem SB. Reszta sprawiała na mnie wrażenie ludzi uczciwych. Zaprzysięgliśmy ich. W czasie spotkania Krzysztof roztaczał przed nami świetlane perspektywy współpracy. Samych Biuletynów Dolnośląskich zamówił dwieście egzemplarzy, była to przesada, gdyż miałem pewne rozeznanie i wiedziałem, w jakich środowiskach, co i ile może się rozejść. Jak mi ktoś wyskakiwał z taką nieprawdopodobną liczbą, to wiedziałem, że albo prowokator, albo chce zdobyć uznanie środowiska. Kiedy on powiedział 200 sztuk, inni zaprotestowali – „Krzysiek, zastanów się, gdzie to pójdzie”. A on im na to: „Nic się nie bójcie, ja wiem, gdzie to pójdzie...”.

Kilka miesięcy później, SB pokazała mi dowód, z którego wynikało, że wyprawa do Piły była obserwowana przez SB. W czasie kolejnego zatrzymania SB-ek, którego nigdy wcześniej nie widziałem, starał się mnie w prymitywny sposób zastraszyć, krzyczał na mnie i strasznie się przy tym denerwował, bo na żadne z jego pytań nie odpowiadałem. W końcu nie wytrzymał i ryknął: „Myślisz, że co, że my nic nie wiemy. Masz nas za idiotów! Chcesz nam wcisnąć ciemnotę, że ty jesteś czysty jak łza?”. Po czym podszedł do szafy pancernej i wyciągnął teczkę, a z niej zdjęcie i zapytał: „A to co, przypominasz sobie?”. Spojrzałem na zdjęcie i powiedziałem: „Jakiś człowiek trochę podobny do mnie”. Było to zdjęcie zrobione w czasie wchodzenia do bramy budynku w Pile.

Można zapytać, jaki sens dla SB miała ta cala maskarada? Z pewnością chcieli założyć oddział SW w Pile i wszelkimi środkami rozbudować go do takich rozmiarów, aby ściągnąć tam Kornela Morawieckiego i go aresztować. Takich prowokacji było więcej.

– Czy SB próbowało wciągnąć cię do jakichś negocjacji? Oferty porozumienia składane były, między innymi, Andrzejowi Zarachowi i Wojciechowi Myśleckiemu.

– SB nigdy nie zaproponowała mi zwykłej współpracy na zasadzie donosicielstwa, może dlatego, że nie dałem się zastraszyć w czasie pobytu w areszcie śledczym i wiedzieli, że na żadną współpracę z mojej strony liczyć nie mogą.

Generalnie, dobór metody, jakie stosowała SB, był zależny od rozmówcy. Wobec ludzi pochodzących z tzw. pierwszej łapanki byli bardzo agresywni, nawet uciekali się do fizycznej przemocy, jednak nie w celu wymuszania zeznań. Chodziło raczej o odpowiedni efekt psychologiczny – sparaliżować człowieka i zmusić do współpracy albo przynajmniej tak nastraszyć, żeby już więcej w żadnej działalności opozycyjnej nie brał udziału. Wobec ludzi, którzy byli tzw. recydywą polityczną uciekali się do środków bardziej wyszukanych. Przedstawiali się, że są z kontrwywiadu, twierdzili, że nie interesują ich ulotki i prasa, ale to, że Morawiecki jest na usługach zachodnich służb wywiadowczych, a to już nie jest żadna działalność polityczna tylko zdrada państwa, za co grozi kara od 15 lat do kary śmierci włącznie.

Trzeba również pamiętać, że stan wojenny nieuchronnie minął, był rok 1986, na Kremlu rządził Gorbaczow, a w Polsce Urban chciał stworzyć opozycję konstruktywną, z którą władza mogłaby się porozumieć. SW i inne niepodległościowe organizacje nie stwarzały dobrego klimatu politycznego do zawarcia historycznego kompromisu. O ile wcześniej władza chciała zlikwidować SW i zamknąć wszystkich ważniejszych działaczy, to na przełomie roku 1986 i 87 chodziło im o przekonstruowanie SW w opozycję konstruktywną, a Kornelowi, gdyby się okazał niekonstruktywny, zaproponować opuszczenie Polski. W czasie jednego z rutynowych zatrzymań (zob. postanownie rewizji) pewien SB-ek wygłosił do mnie taki mniej więcej monolog: „My wiemy, mamy przecieki, że pan Morawiecki chętnie wyjechałby za granicę. Wyjazd Kornela Morawieckiego byłby rozwiązaniem optymalnym. On wyszedłby z twarzą, jako nieugięty działacz solidarnościowy, a jednocześnie przyczyniłoby się to do stabilizacji sytuacji w kraju. Nie wymagamy od pana natychmiastowej odpowiedzi, ale damy panu numer telefonu, pod który Kornel albo ktoś z jego otoczenia może zadzwonić, jeżeli będzie zainteresowany naszą propozycją. Mamy swoje kanały i możemy przerzucić Kornela na Zachód bez nagłaśniania tej sprawy”.

– Jak wyglądało twoje uprowadzenie do Oleśnicy?

– To była jeszcze jedna próba wyciągnięcia Kornela z podziemia poprzez bardziej polityczne niż rutynowe działanie. Było to 4 grudnia 1986 roku. Wyszedłem przed czwartą po południu z Instytutu Immunologii. Szedłem ul. Czerską, przeciąłem Ślężną i skierowałem się na ulicę Skierniewicką. Na tej ulicy podjechał pomarańczowy polonez (numer rejestracyjny: WOA 7369 albo WOA3639), zatrzymał się przy mnie. Wysiadło z niego trzech drabów. Jednego z nich znalem. Był to esbek, który dość często odwiedzał Instytut Immunologii. Powiedział z wyszukaną grzecznością: „No, Panie Andrzeju, prosimy do środka”. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to ta, że znowu chcą mnie zatrzymać na 48 godzin. Zostałem wciśnięty na tylne siedzenie pomiędzy dwóch drabów, z przodu esbek instytutowy i kierowca. W samochodzie powiedział mi, że nie jedziemy na komendę, tylko za miasto, ponieważ pewni panowie – jak się wyraził – chcieliby ze mną porozmawiać. Jak to usłyszałem, to przeżyłem coś, czego nie da się opisać, przeszył mnie taki śmiertelny dreszcz, że aż poczułem jak włosy stają mi dęba na głowie. Było to po zamordowaniu ks. Popiełuszki i po porwaniach działaczy „S” w Toruniu – nierutynowych działaniach SB, które polegały na wywożeniu poza miasto i torturowaniu ludzi podejrzanych o antykomunistyczną działalność. Pomyślałem sobie, że ja już z tej przejażdżki żywy nie wrócę. Miałem tylko nadzieje, że nie będę się długo męczył. Nie wiedziałem, co mam robić – rzucić się na okno, wrzeszczeć? A oni przez cały czas uspokajali mnie. Myślałem sobie: „No tak, nie chcą mnie przed wykończeniem straszyć, bo jesteśmy jeszcze w mieście”.

Zawieźli mnie do hotelu „Perła” w Oleśnicy, gdzie doprowadzono mnie do pokoju, w którym siedziało dwóch mężczyzn w średnim wieku. Przedstawili się, że są z „dwójki”. Nie wyjaśnili mi, co to jest „dwójka”. Widocznie zakładali, że wiem, iż „dwójka” to kontrwywiad. Na wstępie powiedzieli mi, dlaczego tutaj się spotykamy, a nie gdzie indziej. Chodziło o poufne rozmowy i dyskrecję, na której im i mnie miałoby jakoby zależeć. „Gdybyśmy spotkali się we Wrocławiu, to za parę godzin stałoby się to tajemnicą poliszynela”– dodał jeden z nich.

Starali się mnie namówić na to, abym powiedział, gdzie ukrywa się Kornel Morawiecki. Zachowywali się wobec mnie bardzo kulturalnie. Oferowali mi za Morawieckiego zagraniczne wyjazdy służbowe, mieszkanie, sprzęt komputerowy itp. Powiedziałem im: „Nie wiem, gdzie jest pan Morawiecki”. Jeden z nich odpowiedział mi na to: „Wierzę, że pan nie wie, ale pan jest jedną z osób, która może wiedzieć, jeżeli będzie chciała”. A potem zaczęli oskarżać go o szpiegostwo. Mówili: „Wie pan, prędzej czy później to my go złapiemy. Mamy wiele materiałów również przeciwko panu. Sprawy, o które on zostanie oskarżony i cała Solidarność Walcząca, to nie będą sprawy polityczne, tylko sprawy związane ze zdradą państwa. Pan może dostać pięć lat. Ale niech się pan tym nie przejmuje” – pocieszali. „Pięć lat pan nie przesiedzi. Wyjdzie pan po trzech latach, ale trzy lata dla człowieka nauki to koniec kariery zawodowej. Będzie pan skończony. Rozumie pan, SKONCZONY”.

Na zakończenie poutyskiwali, że chcieli się ze mną jakoś dogadać, ale ja niestety wybrałem siedzenie w więzieniu. Zapytali mnie, czy chcę, aby mnie odwieźli do Wrocławia. Odpowiedziałem: „Owszem”. I mnie odwieźli.

Nieźle mnie wtedy przestraszyli. Nie bardzo wiedziałem, jak mam się po tym porwaniu zachować. Nagłaśniać sprawę czy też przemilczeć całe zajście. Jeszcze tego samego dnia spotkałem się z Józefem Piniorem, który powiedział mi, żebym absolutnie nagłośnił sprawę porwania, „Bo to cię tylko może chronić przed następnymi tego typu akcjami SB” – dowodził. Przekonał mnie. Informacje o moim porwaniu przekazał Wolnej Europie, a mi poradził, żebym skontaktował się z panią mecenas Aranką Kiszyną.

Następnego dnia napisałem list do Kiszczaka i złożyłem zażalenie do prokuratury wnioskujące o rozpoczęcie działań mających na celu ustalenie, kto mnie właściwie porwał. Czy to była SB, a jeżeli tak, to czy działali w ramach swoich zawodowych obowiązków czy poza prawem? Nie dostałem od Kiszczaka żadnej odpowiedzi. Później dowiedziałem się, że mój list został przechwycony przez miejscową esbecję. Jednakże list ten został odczytany przez rozgłośnię Radia Wolna Europa. Miejscowa SB nie była pewna, czy ja tego listu nie przekazałem Kiszczakowi innymi kanałami. Na którymś z 48-godzinnych zatrzymań pytali mnie: „A czy pan minister odpowiedział na pana list?”. Z tonacji głosu wywnioskowałem, że nie byli pewni, czy i co mógł mi odpowiedzieć. Odpowiedziałem im: „To jest sprawa pomiędzy mną a panem Kiszczakiem”. Więcej do tego tematu nie wrócili.

– W jaki sposób znalazłeś się w USA?

– Przed i po powstaniu Solidarności wiele osób z Instytutu Immunologii wyjeżdżało na stypendia do Stanów Zjednoczonych. Powstał swoisty „łańcuszek św. Antoniego”, każda osoba, która wyjechała na stypendium dzięki pomocy osoby poprzedniej, starała się załatwić stypendium dla osoby następnej, taka zawodowa solidarność. Wcześniej wyjechała moja koleżanka Jola Kunicka, z którą pracowałem w tym samym laboratorium. Dzięki jej pomocy, na początku 1987 roku przyznano mi stypendium z fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego na roczny staż w Memorial Sloan-Kettering Cancer Center w Nowym Jorku. Wyjazd mój jednak musiał być zatwierdzony przez władze PAN w Warszawie, ale tak się nieszczęśliwie składało, że moja sprawa ciągle nie mogła znaleźć się na porządku obrad komisji ds. wyjazdów naukowych. Sprawa ciągnęła się miesiącami. Nie pomogły moje telefony do Warszawy, nawet moje osobiste wycieczki do PAN-u. I pewnie ciągnęłoby się to tak w nieskończoność, gdyby nie dwa wydarzenia z listopada 1987 roku.

9 listopada, w poniedziałek w nocy został zatrzymany Kornel Morawiecki i Hanka Łukowska. Następnego dnia, dokładnie o 6 rano dzwonek do drzwi, otwieram – SB. Pomyślałem sobie: pewnie kolejne rutynowe przeszukanie i zatrzymanie na 48 godzin, przed referendum. SB przeszukała niedbale mieszkanie, zabrali trzy broszurki i niestety widzę, jak zamierzają zabrać mój kalendarz, w którym oprócz niekonspiracyjnych adresów były moje osobiste zapiski. Zdenerwowałem się i powiedziałem im stanowczo, że kalendarza im nie dam, bo to nie jest żadna nielegalna publikacja i wziąłem kalendarz do ręki. Esbek bezwzględnie zażądał, abym mu ten kalendarz oddał. Wpadłem prawie w szał. Zacząłem krzyczeć, że dobrowolnie im tego kalendarza nie dam, że będą musieli użyć siły, sprowadzić mundurowych, że zrobię im awanturę na cały budynek, że będą mnie nieśli na komendę i jeszcze coś w tym rodzaju im wykrzykiwałem. Poskutkowało, zgodzili się, że wezmą tylko część z adresami. Zawieźli mnie na plac Muzealny i zostawili na korytarzu, gdzie spotkałem Andrzeja i Elę Zarachów. Jakieś pół godziny później przyszedł esbek, jeden z tych, który prowadził ze mną „rozmowy na szczeblu i z ramienia” w hotelu Perła w Oleśnicy, prawdopodobnie nazywał się Zygmunt Petryk i zabrał mnie na przesłuchanie. Było to bardzo dziwne przesłuchanie. O nic konkretnego mnie nie pytał. Chciał znać moje zdanie na temat II etapu reformy (?). Wiedziałem, że dzieje się coś dziwnego, ale nie przypuszczałem, że mają Kornela i Hankę. Rozmowa wyraźnie zmierzała donikąd. W końcu zapytałem go, jak długo jeszcze zamierza mnie tu trzymać. Powiedział, że zadzwoni do swojego szefa i zapyta. Po rozmowie z mitycznym szefem powiedział, że musimy tutaj jeszcze posiedzieć i porozmawiać. Tak zeszło do 12. Mówił coś o moim działaniu, dowodach, jakie mają itd. W końcu oddal mi dowód i powiedział, że jestem wolny i tym mnie zaskoczył.

Po południu dowiedziałem się, z ust Urbana, że wczoraj Morawiecki i Łukowska zostali zatrzymani. Była to dla mnie wiadomość druzgocąca. Nie wiedziałem, co mam w tej sytuacji zrobić, nie chciałem zrobić jakiegoś fałszywego kroku. Postanowiłem więc czekać na rozwój wydarzeń i odtwarzałem z niemal fotograficzna dokładnością przebieg ostatnich dni. Tak przypomniałem sobie mój ostatni list do Kornela. List dotyczył wartości nauki jako środka zdobywania wiedzy i jej wpływu na rozwój świata, zakończyłem go cytatem z ksiazki Francois Jacoba pt. „Gra możliwości”, który pozwolę sobie tutaj przytoczyć: Nadzieja jest tym, co nadaje sens życiu. I w nadziei znajdujemy perspektywę, że pewnego dnia możliwe będzie przekształcenie świata obecnego w jakiś świat możliwy, który okaże się lepszy. Kiedy Tristan Bernard został wraz z żoną zatrzymany przez Gestapo, powiedział: Skończył się czas trwogi, teraz zaczyna się czas nadziei.

Taki był koniec mojego ostatniego listu do Kornela, tak dramatycznie pasujący do sytuacji, że aż nie mogłem uwierzyć w zwykły zbieg okoliczności, widziałem w tym Bożą interwencję.

Jeszcze tego samego dnia dowiedziałem się, że oprócz mnie i Zaracha zatrzymali również inne osoby, chcieli w ten sposób sparaliżować SW. Jednak, jak na ironie, kolejny numer pisma ukazał się bez opóźnienia. Musiało to być dla SB dużym zaskoczeniem. Mityczne centrum SW ciągle istniało, a organizacja działa nadal.

Kilka dni później rozpoczęły się akcje protestacyjne na rzecz uwolnienia Kornela i Hanki. Protestowały zakłady pracy i środowiska. Rozrzucano ulotki, rozwieszano plakaty i transparenty, wydawano oświadczenia. 24 listopada przyszedł do mnie, do pracy Piotr Medoń z propozycją zorganizowania jakiejś akcji na rzecz uwolnienia Kornela i Hanki. Powiedziałem mu, wiesz, że czekam na paszport służbowy, aby wyjechać na stypendium i choć nic w tej sprawie się nie dzieje, to jednak mam wątpliwości, czy akurat teraz powinienem brać udział w takiej akcji. Piotr, który zawsze był pełen optymizmu, odpowiedział mi z ujmującym uśmiechem: „Zobaczysz, po akcji protestacyjnej dostaniesz paszport w trybie przyspieszonym”. Przekonał mnie. Wyszedłem wcześniej z pracy do domu, przebrałem się i nic nie mówiąc żonie, aby jej nie martwić, pojechaliśmy do Rynku. Tam, na rusztowaniu od strony pręgierza rozwiesiliśmy transparent i rozrzucaliśmy ulotki. Po 20 minutach przyjechało ZOMO, ściągnęli nas z rusztowania i zawieźli na komendę, a na drugi dzień nas zwolniono. Sprawę przekazano do kolegium w trybie zwykłym. Piotr, oczywiście, miał rację. Sprawa mojego wyjazdu na stypendium nabrała niewiarygodnego tempa. Na początku roku 1988 zebrała się komisja PAN ds. wyjazdów naukowych i załatwiła pozytywnie mój wniosek, w połowie lutego dostałem paszport, a 25 lutego byłem już w Nowym Jorku.

– Dzięki temu w 1988 r., po deportacji Morawieckiego byłeś współorganizatorem jego wizyty w Stanach Zjednoczonych. Jak wyglądał pobyt Morawieckiego?

– Organizatorów wizyty Kornela w Stanach Zjednoczonych było wielu, powiedziałbym, że zbyt wielu, co niestety miało swoje negatywne konsekwencje polityczne. Głównym organizatorem wizyty Kornela był Darek Olszewski. K. Morawiecki przyleciał do Nowego Jorku razem z Ewą Kubasiewicz 1 czerwca 1988 roku. Jeszcze tego samego dnia mieli spotkanie w siedzibie Unii Polsko-Słowiańskiej w Nowym Jorku na Greenpoint’cie, gdzie zostali entuzjastycznie przyjęci.

Pomimo entuzjastycznego przyjęcia w Nowym Jorku generalnie wizyta Kornela Morawieckiego w USA nie należała do udanych. Jedną z podstawowych słabości tej wizyty był brak zaplecza technicznego i czegoś, co nazywa się protokołem dyplomatycznym każdej oficjalnej wizyty politycznej. Wizyty polityczne planuje się bardzo szczegółowo z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, a tu nie było na to czasu, bo wszystko potoczyło się bardzo szybko. Pomagałem jednak Kornelowi, jak umiałem najlepiej. Pomagałem w pisaniu przemówień, organizowaniu spotkań, trochę mu doradzałem, a czasami stanowczo odradzałem. Wiele mu nie pomogłem, bo byłem w Ameryce zaledwie trzy miesiące i nie miałem większego rozeznania ani w środowisku polonijnym, ani w instytucjach politycznych USA, w których Morawiecki powinien złożyć wizytę. Pobyt Kornela w USA przypominał ruchy konika szachowego: skakał z jednego miejsca w Ameryce na drugie, w zależności od tego, kto się do niego pierwszy dodzwonił i zaprosił na kolejne spotkanie.

Oprócz spotkań w środowiskach polonijnych Morawiecki odbył szereg spotkań z politykami amerykańskimi, którzy mogli mieć fenomenalny wpływ zarówno na jego karierę polityczną, jak też na podniesienie prestiżu SW. Dzięki zaangażowaniu pana Jana Nowaka-Jeziorańskiego, Kornel miał tzw. hearing w Departamencie Stanu w Waszyngtonie. Takie spotkanie było doskonałą okazją, aby przedstawić SW jako organizacją walczącą o wolność ekonomiczną, polityczną i religijną każdego człowieka w Polsce. Pokazać egzotykę walki podziemnej w PRL. Zainteresować polityków amerykańskich skromnymi sukcesami SW. Kornel, niestety, nie wykorzystał tej szansy i w swoim przemówieniu wzniósł się na wysoki poziom abstrakcji – mówił o komunizmie, pierestrojce i reakcji Zachodu, jakby chciał pouczać zawodowych polityków, co mają myśleć o Związku Sowieckim. Żeby nie być gołosłownym zacytuję fragment z jego przemówienia w Departamencie Stanu, wygłoszonego 21 czerwca 1988 roku:

Chociaż Zachód jest zahipnotyzowany pierestrojką i głasnostią, my nie ulegamy tym iluzjom. Mimo że zmiany zainicjowane u szczytu władzy przez Gorbaczowa są zmianami w dobrym kierunku, to nie zapominajmy, że istnieją one w sferze propagandy i nie zmieniają mechanizmów systemu. Imperium sowieckie znalazło się na brzegu katastrofy. Komuniści chcieliby wzmocnić system, ale nie są zdolni dotrzymać kroku spirali zbrojeń, którą sami zainicjowali. Z tego to powodu życzliwie zgodzili się na rozmowy rozbrojeniowe i na ustępstwa na rzecz praw człowieka. Mając nadzieję na zachodnie kredyty i transfer technologii obiecują demokratyzację, ale jak można zdemokratyzować państwo w systemie jednopartyjnym?

Po wizycie w Waszyngtonie Kornel udał się do Chicago. Polonia w Chicago była w tym czasie bardzo skłócona. Jedni popierali zmiany w Polsce, zainicjowane przez komunistów i opozycję konstruktywną, inni byli śmiertelnymi przeciwnikami komunistów i uważali, że tylko krwawa rewolucja może doprowadzić Polskę do demokracji. Byli tam i tacy, co uważali, że Kościół katolicki w Polsce mało się angażuje w walkę z reżymem, inni byli święcie oburzeni na zaangażowanie Kościoła w sprawy polityki. Jeżeli jeszcze do tego dodamy nacjonalistów – „Polska dla Polaków” i Polaków z Kresów wschodnich – „Polska od morza do morza”, a nadto będziemy pamiętać o agentach i prowokatorach wysłanych w ciągu ostatnich 30 lat przez reżym PRL, to będziemy mieli mniej więcej pełny obraz Polonii w Chicago.

1 lipca poleciałem do Chicago, aby towarzyszyć i służyć pomocą Morawieckiemu w jego spotkaniach i już pierwszego dnia zrozumiałem, że Kornel z tej wizyty w Chicago nie wyjdzie bez szwanku, co więcej, on też o tym wiedział, ale nie miał wyjścia. Prawie wszystko, co Kornel powiedział, zaraz obracało się przeciwko niemu. Był za mniejszościami w Polsce – było źle, był za utrzymaniem Polski w powojennych granicach – atak na niego i SW, był sceptycznie nastawiony do zmian w Sowietach – wywrotowiec, mówił, że zamierza wrócić do kraju – ludzie pukali się w czoło, przyjmował datki na działalność SW – dowiedział się, że przyjechał do USA, aby się wzbogacić. Spotkał się z przedstawicielami jednego środowiska, miał przeciwko sobie inne. Udzielił wywiadu jednej gazecie, doczekał się niewybrednych ataków na swoją osobę w innej. Jedni przeciw drugim, a Kornel był im potrzebny jako środek do załatwiania własnych porachunków. Oczywiście, w Chicago spotkał się Kornel z wieloma życzliwymi i bezinteresownymi osobami, które z wielkim zaangażowaniem pomagały i broniły Kornela i chyba tylko dlatego jego pobyt w Chicago był w miarę udany.

Pamiętam, jak po jednym takim spotkaniu z Polonią, ciągnącym się do późna w nocy, prawie uciekliśmy przed ludźmi, którzy ciągle coś od Kornela chcieli. Pojechaliśmy z Andrzejem Czumąa do śródmieścia. Było po północy, upał. Nagle Kornel zaczął biec w kierunku jeziora i zrzucać ubranie. Pobiegłem za nim, zostawiając w osłupieniu Andrzeja i jeszcze kilka osób na promenadzie. Kilka minut później pływaliśmy w jeziorze Michigan. Kornel musiał jakoś odreagować te wszystkie spotkania, nieprzespane noce, ciągnące się godzinami rozmowy, tysiące twarzy i imion osób, które poznał. Było coś w tym naszym pływaniu nierealnego. Noc w Chicago, wokół rozświetlone drapacze chmur, a my w jeziorze Michigan – sen czy jawa? Nagle, w jednym momencie wróciła do mnie cała podziemna przeszłość. Tajne spotkania, nocne rozmowy, ucieczki przed SB przez piwnice i strychy dawno zapomnianych domów i ciągły pośpiech, aby zdążyć na czas... Gdyby mi ktoś rok wcześniej powiedział, że za rok będę pływał z Morawieckim w Chicago, w nocy, w jeziorze Michigan, pomyślałbym, że to jakieś brednie, niesmaczny żart. Rzeczywistość jednak okazała się bardziej szalona niż nasza działalność w Solidarności Walczącej. Ta kąpiel podziałała na nas bardzo odświeżająco.

26 sierpnia Kornel Morawiecki, po krótkiej wizycie w Kanadzie, wrócił nielegalnie do kraju, gdzie ponownie zszedł do podziemia. Był to błąd, który – w moim przekonaniu – przesądził o jego dalszej karierze politycznej.

Lipiec 1993, Nowy Jork. Wywiad autoryzowano w styczniu 1998 roku, Ann Arbor, Michigan.
Copyright Wydawnictwo „WiS”, Solidarność Walcząca – Kwartalnik Polityczny




Rozmiar: 27837 bajtów