Rozmiar: 27837 bajtów

Tropem wrocławskich sensacji
Czym była Solidarność Walcząca

Marian Maciejewski

("Gazeta Wyborcza" Wrocław, nr 52, wydanie wrw z dnia 2.03.2001 , str. 10)

Kapitan SB do aresztowanego Kornela Morawieckiego: – Pan jest przywódcą Solidarności Walczącej, a nie miał pan przy sobie nawet nagana?
Morawiecki: – Jak mnie powiesicie, to następny przywódca będzie miał przy sobie uzi.


Dwa lata później komunizm zniknął ze sceny politycznej. Ale dlaczego zniknęła z niej także jego zacięta przeciwniczka – Solidarność Walcząca?


Chcecie obalić komunizm?

Osoby znające Kornela Morawieckiego zgodnie mówią, że nie nadaje się na polityka. Jest zbyt szczery. Głosi rzeczy niepopularne i na dodatek w nie wierzy. To rodziło konflikty nawet w jego najbliższym otoczeniu. Kiedy działacze "Solidarności" z Lechem Wałęsą na czele zapewniali PRL-owskich sekretarzy, że nie chcą pozbawiać ich władzy, Morawiecki mówił dokładnie coś przeciwnego – że chce komunistów władzy pozbawić. Kiedy po wydaleniu z kraju – już w 1988 r. – spotkał się w Stanach Zjednoczonych z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, ten nie krył lekceważącego zdumienia: – Wy chcecie obalić komunizm? Tymi gazetkami?

Potem Nowak-Jeziorański przyznał, że taka przemiana nawet mu się nie śniła. Nikomu się nie śniła.

– Działalności SW nie można oceniać wyłącznie z punktu widzenia wiedzy dzisiejszej – podkreśla Józef Pinior, legendarny przywódca podziemnej "Solidarności". – Trzeba uwzględniać realia, w których działała, a przy tym ówczesny stan ducha społeczeństwa.

I choć działalność SW wzbudzała czasem kontrowersje, spośród wszystkich polskich organizacji w archiwach Stasi zajmowała drugą pozycję – po "Solidarności".

Czy można ufać władzy?

Dwie indywidualności: Władysław Frasyniuk, przewodniczący Zarządu Regionu Dolny Śląsk NSZZ "Solidarność", i Kornel Morawiecki, który w tym związku kierował informacją oraz propagandą (podczas wydawania "Biuletynu Informacyjnego" ["Biuletynu Dolnośląskiego" – RL], który zaczął ukazywać się jeszcze przed Sierpniem '80, współpracował z nim Jan Waszkiewicz, obecny marszałek Sejmiku Dolnośląskiego). Treści zawarte w "Biuletynie" drażniły władze PRL, Morawiecki sięgał bowiem do prawdziwej historii Polski, ujawniając zafałszowania komunistycznych historyków, głosił też solidarność między narodami, w tym także między narodami ówczesnego Związku Radzieckiego. Przez rządzących było to odbierane nie tylko jako wykroczenie poza sprawy związkowe, ale wręcz jako ingerencja w wewnętrzne sprawy wielkiego brata zza Buga.

Szefa związkowej propagandy od szefostwa związku różnił też stosunek do władz – Morawiecki od początku nie wierzył w ich dobrą wolę. Nieufność ta okazała się bezcenna w noc z 13 na 14 grudnia 1981 roku. Kiedy milicja oraz SB wtargnęły do siedziby Zarządu Regionu, zniszczyły lub wyniosły wszelki sprzęt, łącznie z maszynami do pisania i powielaczami, Morawiecki dysponował dobrze zakonspirowaną siecią poligraficzną, dzięki której już pierwszego dnia stanu wojennego mógł zasypać miasto podziemnymi gazetkami. Czuł się predysponowany do pokierowania podziemną działalnością związku. Nad 26-letnim kierowcą Władysławem Frasyniukiem górował doświadczeniem i wykształceniem (był doktorem matematyki [doktorem fizyki – RL]), a także znajomością polityki.

– Frasyniuk był jednak demokratycznie wybranym przewodniczącym związku, mającym za sobą rzeszę robotników największych zakładów pracy. Nie można go było pozbawić tej funkcji. Dlatego namawiałem Morawieckiego, aby się z tym pogodził – opowiada nam Józef Pinior.

Właśnie w strajku generalnym liderzy związku widzieli siłę, która mogła przeciwstawić się władzy. Morawiecki z kolei upatrywał tej siły w demonstracjach ulicznych.

Władysław Frasyniuk: – Nie wierzyłem w obalenie ustroju komunistycznego za pomocą narodowego powstania. Już raz w 1981 roku pomyliliśmy się co do magicznej siły dziesięciomilionowego związku. Uważałem, że negocjacje z władzą muszą odbywać się etapami. Należało stawiać sobie takie zadania, które były możliwe do zrealizowania (wypowiedź z 1992 roku na użytek pracy magisterskiej Mateusza Morawieckiego o Solidarności Walczącej).

Ostre spory między obydwoma liderami musiały w końcu doprowadzić do rozejścia się ich dróg. Nowa organizacja pod nazwą Porozumienie Solidarność Walcząca powstało w sierpniu 1982 roku [powstało w czerwcu 1982 r. -RL]. Trzy miesiące później – 11 listopada 1982 r. – Porozumienie SW przekształciło się w Solidarność Walczącą. Ale jeszcze przez parę lat nawet sami działacze nie potrafili się określić, czy są skrzydłem "Solidarności", czy też organizacją usługową wobec związku.

Kto wymyślił nazwę?

Morawiecki uważał, że działając w strukturach "Solidarności", ma prawo do tej nazwy. A że przewidywał działalność radykalniejszą, dorzucił określenie "Walcząca". Autorem tej nazwy był prawdopodobnie Tadeusz Świerczewski, zaproponował ją 20 maja 1982 r. po spotkaniu Regionalnego Komitetu Strajkowego w mieszkaniu na wrocławskim Biskupinie. Nawiązując do Polski Walczącej, SW przejęła od tamtej podziemnej organizacji kotwicę dołączoną do litery S. Także ta nazwa stała się przedmiotem sporu; podziemni działacze związkowi obawiali się, że poprzez dopisek "walcząca" "Solidarność" będzie odbierana w świecie jako organizacja terrorystyczna i cały związek straci poparcie.

– Pamiętam pierwszy numer "SW". Gdy zapowiadali w nim walkę, zwątpiłem, czy nie jest to esbecka fałszywka – wspomina Szczepan Rudka, dziś archiwista i badacz podziemnej prasy, wówczas jej kolporter.

– Była to walka na propagandę, na sabotaż polityczny. Ale prawdą jest, że Amnesty International odmówiła nam pomocy, uważając, że nie jesteśmy więźniami politycznymi – mówi nam Morawiecki. SW skupiła wokół siebie środowiska inteligenckie, przede wszystkim z politechniki oraz uniwersytetu. Ale pod skrzydłami SW działały także luźno związane z nią drukarnie i pozyskani wcześniej kolporterzy. Działacze szacują, że we wrocławskiej SW działało około 400-600 osób, w całym kraju (powołano takie organizacje m.in. w Katowicach, Gdańsku, Krakowie, Poznaniu, Rzeszowie, Lublinie) – około dwóch-trzech tysięcy.

Podział między "Solidarnością" a Solidarnością Walczącą przebiegał bardziej po linii programowej niż personalnej; wiele osób działało równocześnie dla obu organizacji (początkowo obie korzystały z tej samej siatki kolporterskiej), nie zastanawiając się, kto pod ich działalnością się podpisuje. Zresztą mimo różnic często ze sobą współpracowały. Na przykład po aresztowaniu Władysława Frasyniuka i wpadki jego otoczenia SW wypuściła kilka numerów wydawanej zwykle przez Regionalny Komitet Strajkowy "S" gazetki "Z dnia na dzień". Tak dla zmylenia SB i podtrzymania na duchu społeczeństwa. Było lojalne, mimo wcześniejszych sporów wyrażało się o aresztowanym przywódcy w samych superlatywach.

– Kiedy w areszcie przy ul. Świebodzkiej miałem się żenić, SW zarzuciła miasto ulotkami, zaproszeniem na ślub – wspomina Józef Pinior. – Pod aresztem zgromadziło się trochę ludzi, była mała manifestacja.

Ale też Pinior, który w sporach trzymał stronę Frasyniuka, jako pierwszy z przewodniczących związku podpisał z SW porozumienie o współpracy i doprowadził do ściślejszej więzi.

Kim byli? O co walczyli?

W artykule "Kim jesteśmy? O co walczymy?" Kornel Morawiecki napisał: "Oszukiwani przez 38 lat już nie wierzymy w reformowalność tego systemu. Chcemy go zmienić i tę władzę pozbawić władzy".

– Nasz program zredagowany w 1986 roku przewidywał upadek komunizmu w trzech fazach, wyprowadzenie wojsk radzieckich z Polski oraz wolne wybory parlamentarne poprzedzone wyborami samorządowymi. I to wszystko się potwierdziło – wymienia z satysfakcją Wojciech Myślecki ze ścisłego kierownictwa SW, obecnie pracownik naukowy Politechniki Wrocławskiej.

W swoim programie SW postawiła na niepodległość, upadek komunizmu, rozpad Związku Radzieckiego i solidarność ze zniewolonymi przez niego narodami, a w szczególności Litwinami, Łotyszami, Białorusinami i Ukraińcami. Zakładała także upadek muru berlińskiego. Dlatego SW nie była przychylnie nastawiona do pieriestrojki Gorbaczowa, nastawionej na wzmocnienie bankrutującego systemu pewnymi ustępstwami.

– Jakie mieliśmy podstawy, aby zakładać rozpad Związku Radzieckiego? – zastanawia się Kornel Morawiecki. – Mieliśmy pewne informacje dotyczące stanu tego kraju i nastrojów panujących wśród tamtych narodów. Informacje z Zachodu oraz z samego ZSRR. Liczyliśmy, że do jego dalszego osłabienia przyczyni się wojna w Afganistanie. A po części były to pobożne życzenia, poważne bowiem prognozy zakładały upadek ZSRR i komunizmu gdzieś w połowie XXI wieku.

– Następował rozwój komputeryzacji. Mieliśmy świadomość, że system, którego podstawą jest zakaz rozpowszechniania informacji, jako broń nie ma szans – kontynuuje Morawiecki. – Komputeryzacja stwarzała możliwości pokonywania tych granic.

Solidarność Walcząca głosiła, że władzę chce pozbawić władzy, ale sama przejąć jej nie chce. Domagała się wolnych wyborów i proponowała nowy ustrój – solidaryzm. – Zawierał element zbiorowego uczestnictwa w życiu i odpowiedzialności – wyjaśnia nam Kornel Morawiecki. – Zakładał wolny rynek, ale nigdzie na świecie wolny rynek nie może funkcjonować w czystej postaci, tak też i my przewidywaliśmy zabezpieczenia socjalne. Miało to być coś pośredniego między socjalizmem a obecnym naszym krwiożerczym kapitalizmem, bardziej krwiożerczym, niż panuje w Zachodniej Europie. Liczyliśmy na wykorzystanie wielkiej solidarności międzyludzkiej po Sierpniu.

Istniał jeszcze jeden element różniący SW od RKS-u. To stosunek do stanowiska, które wobec stanu wojennego zajął Kościół. Zdaniem działaczy SW prymas nastawiony był do władz zbyt ugodowo. Nieoczekiwanie kijem w mrowisko stała się zapowiadana wizyta Ojca Świętego. W tej sprawie prymas Józef Glemp 8 listopada 1982 r. spotkał się z gen. Jaruzelskim. Władze z pielgrzymki tej uczyniły narzędzie szantażu – jeśli społeczeństwo nie będzie grzeczne, wizyta zostanie odwołana. Takie stawianie sprawy było nie do przyjęcia przez SW.

Jak skłócić podziemie?

Najlepszym sposobem na osłabienie podziemia było jego skłócenie. Dlatego Służba Bezpieczeństwa wypuściła kilka fałszywek. Już na początku 1982 roku wydała "Z dnia na dzień" z fałszywym wywiadem Frasyniuka, w którym jakoby oczerniał Morawieckiego. Po aresztowaniu drugiego przewodniczącego Piotra Bednarza SB wypuściła kolejną fałszywkę ze spreparowanym apelem Bednarza, aby zerwać wszelkie stosunki z SW. Wypuściła też co najmniej jedną fałszywą audycję Radia "Solidarność", znakomicie podrobioną technicznie.

Pod koniec 1983 roku SB zatrzymała jednego ze znaczących działaczy SW. – Przez cały czas siedział ze mną w celi kapuś, któremu zaufałem i zdradziłem parę sekretów – zatrzymany działacz, który pół roku spędził w areszcie, tłumaczył się potem kolegom. Nastąpiły następne aresztowania, i następne. Funkcjonariusze SB blefowali, szczątki zeznań jednych przedstawiali innym, sprawiając wrażenie znakomicie poinformowanych. Zatrzymani nie byli prawnikami, nie wiedzieli, że mogą odmówić składania zeznań. Do aresztu trafiło około 40 osób, a około 100 znalazło się w kręgu zainteresowania funkcjonariuszy.

To był błąd wszystkich. Dlatego SW zajęła się potem szkoleniem konspiratorów, drukowała i kolportowała książeczkę "Mały konspirator", w której informowała o prawach zatrzymanych, prezentowała sposoby działania funkcjonariuszy, radziła, jak się zachowywać w trudnej sytuacji. Podstawową zasadą było: nic nie mówić.

Wyjechać?

A jednak mimo pewnego osłabienia struktur SW jej kierownictwo nadal pozostawało poza zasięgiem SB. Działacze żartują, że swą nieuchwytność Morawiecki zawdzięcza swemu bałaganiarstwu i niepunktualności. Gdy miał gdzieś przybyć i funkcjonariusze szykowali zasadzkę, zanim przewodniczący SW się zjawił – esbecy tracili cierpliwość i wracali do bazy. Ale takie szczęście towarzyszyło Morawieckiemu tylko do czasu.

– Wiedzieliśmy, że na pl. Solnym obserwowane są osoby z plecakami i że studenci mieli ogony [czyli obserwujących ich funkcjonariuszy SB – przyp. aut.]. Ich drogi wiodły do drukarni przy ul. Zielińskiego [Nie było tam drukarni. Mieszkała tam pracownica drukarni, nomen omen, p. Zielińska – RL]. Drukarnia nie wpadła, ale wiedzieliśmy, że była namierzona. Dlatego zawiesiła działalność na pół roku – opowiada nam Hanna Łukawska-Karniej [Łukowska-Karniej – RL]. – Po tym czasie Kornel uznał, że jest już czysta, pojechaliśmy razem. Dziesięć minut później zjawiła się SB. Łomot do drzwi...

Było to 9 listopada 1987 r. Funkcjonariusze wyprowadzili ich w kajdankach. Wkrótce oboje trafili do aresztu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Ją wiózł radiowóz na sygnale, jego przetransportowano śmigłowcem, przykutego kajdankami do jakiegoś elementu. Morawiecki spędził w areszcie pół roku. Tam też znalazł się jego zastępca Andrzej Kołodziej. Obaj otrzymali propozycję nie do odrzucenia – wyjazd z kraju.

Morawiecki: – Lekarze wykryli u Kołodzieja raka. Mówili, że dla niego jedyna szansa to leczenie za granicą. Andrzej nie chciał jechać sam [w rzeczywistości władze PRL użyły szantażu: albo wyjeżdżają razem, albo obaj pozostają w areszcie. Morawiecki ustąpił, nie chcąc szkodzić Kołodziejowi – RL]. Zgodziliśmy się wyjechać razem, ale kiedy wieźli nas na lotnisko, doszły nas informacje o strajkach i odmówiliśmy. Wtedy do wyjazdu namawiali nas ksiądz biskup Alojzy Orszulik i mecenas Jan Olszewski. – Miałem obiecane, że za kilka dni, 3 maja, wrócę. W Rzymie rzeczywiście chciałem wrócić, ale nie wpuszczono mnie na pokład polskiego samolotu. Wróciłem do Warszawy [do Krakowa – RL] liniami niemieckimi, ale SB z lotniska odesłała mnie do Wiednia. Choroba Kołodzieja jednak się nie potwierdziła.

Parę dni po naszej rozmowie w głównym wydaniu "Gazety Wyborczej" z 2 lutego 2001 r. ukazał się wywiad z gen. Czesławem Kiszczakiem. Generał wspomniał też o tym epizodzie: "Kościół kierował się względami ludzkimi, humanitarnymi (...). Podobnie zachował się w roku 1988. Wówczas było dwóch ludzi, których nie mogliśmy zwolnić w ramach powszechnej amnestii – Kornel Morawiecki i Andrzej Kołodziej. Ich działalność zahaczała o dywersję i coś tam jeszcze, co nie mieściło się w ustawie amnestyjnej. Ich trzeba by było sądzić. (...) I wtedy – nie pamiętam, czy ten pomysł wysunąłem ja czy biskup Orszulik, ale chyba ja – zgodziliśmy się, że trzeba ich wysłać za granicę na fikcyjne leczenie, z takimi chorobami, których nie można leczyć w kraju. I tak, za zgodą Kołodzieja i Morawieckiego, wysłaliśmy ich za granicę. Przekonywał ich do wyjazdu mecenas Jan Olszewski i biskup Orszulik".

Biskup Alojzy Orszulik: "Prawda była taka, że pan Kiszczak przedstawił nam dramatycznie stan zdrowia tych dwóch na podstawie orzeczeń lekarzy więziennych. Tłumaczył, że najlepiej byłoby, gdyby poddali się szczegółowym badaniom w klinice Gemelli w Rzymie. Dostaliśmy zapewnienie, że obaj wrócą. Uwierzyliśmy w to, a i oni sami się zgodzili. I co się okazało? Pan Morawiecki (...) znalazł się w Wiedniu, z którego (...) nie ma prawa powrotu, bo jego paszport jest jednokierunkowy" ("GW", 6 lutego 2001).

Od przebywającego w Stanach Zjednoczonych pewnego Polaka, bardzo podobnego do Morawieckiego, przewodniczący SW otrzymał paszport. Mógł wrócić do Europy.

Jak przemknąć przez granicę?

– Wracałem z Triestu, gdzie gościłem w Międzynarodowym Instytucie Fizyki Teoretycznej. Po całodziennej jeździe "maluchem" w sierpniowym upale postanowiłem przenocować u przyjaciół w Wiedniu – opowiada prof. Jerzy Przystawa z Uniwersytetu Wrocławskiego, w stanie wojennym zajmujący się podziemnym drukiem i kolportażem książek historycznych. – Nagle gospodyni mówi, że ma dla mnie niespodziankę. Pół godziny później przyprowadza Kornela Morawieckiego.

– Poprosiłem Przystawę, aby zabrał mnie do Czech, żebym mógł przedostać się przez zieloną granicę do Polski – uzupełnia Morawiecki. – Ale nie zgodził się, abym ryzykował wpadkę. Zaproponował przewiezienie także przez granicę.

Z odpoczynku nic nie wyszło. Po wypiciu kawy ruszyli w drogę, by na polskiej granicy stawić się wcześnie rano, kiedy celników ogarnia senność i nie są ani zbyt spostrzegawczy, ani dociekliwi. Pozostawał jeszcze problem bagażu – Morawiecki nie miał nic, a według paszportu powracał do kraju po długiej podróży z Ameryki. Dlatego "podzielili się" bagażami fizyka.

Granicę przekroczyli nie niepokojeni. Przystawa radził Morawieckiemu, aby na razie nie ujawniał swej obecności. Niestety, nie dało się tego ukryć. W środowisku zapanowała euforia. Jeszcze tego samego dnia poszła informacja do Kanady, stamtąd do Radia Wolna Europa, do BBC. – Trochę szkoda. Tydzień później w Krakowie odbywała się I Konferencja Praw Człowieka organizowana przez Zbigniewa Romaszewskiego. To by dopiero zrobiło wrażenie, jakby nagle pojawił się na niej Morawiecki – mówi prof. Przystawa.

W Polskę poszły plotki, jakoby Morawiecki przedostał się na statku, ukryty gdzieś między linami, wśród węgla. Specjalnie puszczane przez środowisko, aby dodać temu powrotowi kolorytu, dramatyzmu i poświęcenia. Jakież byłoby rozczarowanie, gdyby ujawniono, że wrócił normalnie, autem, nie niepokojony przez nikogo. [Przede wszystkim trzymaliśmy w tajemnicy spoosób przekroczenia granicy dlatego, żeby nie zaszkodzić prof. Przystawie. A przedostanie się przez szczelnie chronione granice PRL było wtedy i tak wyczynem, zwłaszcza dla kogoś ściganego tak zaciekle, jak Morawiecki. I ryzyka tego nie podjął żaden inny działacz. – RL]

Była już połowa 1988 roku. Władzom, przygotowującym się do obrad Okrągłego Stołu, nie wypadało już zawzięcie uganiać się za liderem SW. [Od kiedy to władze komunistyczne kierowały się tym, że coś wypada lub nie? – RL] Przymknęły oko. [skąd ten wniosek? Morawiecki i inni byli ścigani nadal – tyle że bezskutecznie. – RL]

Dlaczego zniknęli?

– SB odcięła nas od rozmów Okrągłego Stołu. Wymagała od nas, abyśmy nie poruszali tematu wyjścia wojsk radzieckich z Polski, bo to zdenerwowałoby Sowietów, i żebyśmy zaakceptowali rozmowy z komunistami na temat ich przyszłości – mówi Wojciech Myślecki ze ścisłego kierownictwa SW. – To było dla nas nie do przyjęcia.

Po porozumieniach Okrągłego Stołu Morawiecki nie przestawał walczyć. – Nadal uważam, że Okrągły Stół był błędem – mówi. – Istniała szansa zmarginalizowania udziału komunistów, tymczasem oni łatwo zaakceptowali to, że komunizm przegrał, więc szybko stali się kapitalistami.

Już podczas obrad Okrągłego Stołu SW głosiła tezę, że Polska nie powinna spłacać zaciągniętych przez PRL długów, które w praktyce szły na Wschód. – Dla Zachodu były to małe pieniądze. Nie ma obawy, żeby chcieli nas bojkotować – mówi dziś przewodniczący tej organizacji, który po Okrągłym Stole założył Partię Wolności. Swoje hasła głosił na ul. Świdnickiej pod zegarem, skąd kiedyś rozpoczynało się wiele manifestacji czy happeningów. Postanowił nawet wystartować w wyborach prezydenckich. Kiedy jednak po okresie totalitarnych rządów ludzie zachłysnęli się swobodą, głoszone przez Kornela Morawieckiego hasła negacji nie znajdowały już wielu zwolenników. Wprawdzie – jak twierdzi sam Morawiecki – zebrał ponad 100 tysięcy wymaganych podpisów, ale komisja część odrzuciła i ostatecznie lider Partii Wolności nie znalazł się wśród kandydujących do fotela prezydenta.

Po zwycięstwie Wałęsy i ujawnieniu nazwiska prezydenta wśród agentów na liście Macierewicza Morawiecki prowadził kampanię pod hasłem "Wałęsa musi odejść". W konsekwencji odchodził sam, oddalał się od polityki. Dziś jest pracownikiem naukowym na Politechnice Wrocławskiej.

– Sam się zastanawiam, jak do tego doszło, że tak duża i silna organizacja zniknęła z życia politycznego kraju – mówi Józef Pinior. – Kornel Morawiecki jest człowiekiem bardzo uczciwym i nieprzekupnym. To wielka szkoda, że nie znalazł dla siebie miejsca w życiu politycznym. Zgubiła go właśnie bezkompromisowość. Drugim błędem było skupienie się na antykomunizmie za wszelką cenę. Morawiecki nie potrafił charyzmy podziemnego przywódcy przekuć na skuteczność demokratycznego polityka. To jego klęska polityczna. A przecież to właśnie on był najbardziej przewidujący. Kiedy w 1986 roku SW ogłosiła program końca komunizmu, wszyscy się z nich śmiali...

Analiza dokonana przez prof. Przystawę jest brutalniejsza: – Myślę, że już wiele lat wcześniej władze w Moskwie zaczęły zdawać sobie sprawę, że komunizm nie ma szans – mówi. – Nie można bowiem przy każdym obywatelu postawić policjanta. Kto miałby ich utrzymywać? Chcieli to zmienić, tylko nie wiedzieli jak. W roku 1981 Jerzy Urban napisał przewrotny list do I sekretarza KC PZPR Stanisława Kani, aby wziąć "Solidarność" do rządu i "urządzić Polakom przełom", a gazety niech tylko krytykują. I tak się stało. Uważam, że przełom był zaplanowany przez SB. Nie przypadkiem w wielu zakładach na czele "Solidarności" stali funkcjonariusze SB. Ale potem "Solidarność" wymknęła się spod kontroli. Dlatego potrzebny był stan wojenny. Także po to, aby wyselekcjonować tych, którzy mogą pójść na kompromis, mogą w nowym systemie ówczesnym władcom zapewnić mocną pozycję. "Solidarność" została wykorzystana jako parasol ochronny przemian. Naszym działaniem nie była kalkulacja, to był odruch serca i sprzeciwu.


Na potrzeby niniejszego artykułu korzystałem z pracy magisterskiej Mateusza Morawieckiego "Geneza i pierwsze lata Solidarności Walczącej" (Uniwersytet Wrocławski, 1992)

Marian Maciejewski




Rozmiar: 27837 bajtów