Rozmiar: 27837 bajtów

Moje osiem lat

Krzysztof Korczak

Kiedy powstał NSZZ „Solidarność”, miałem 18 lat. Pamiętam moje odurzenie hasłami solidarnościowymi: Wolność, Prawda, Solidarność, Dobrobyt. Te wszystkie hasła miały dla mnie magiczne znaczenie. Wtedy wstąpiłem do związku. Do NSZZ „Solidarność” należał także mój ojciec Marian Korczak i mój wuj Ryszard Pilat, brat mojej matki. Już wtedy napisałem pierwsze artykuły do szczecińskiej „Jednosci”. Mój ojciec został przewodniczącym zakładowej struktury „Solidarności” w Spółdzielni Usług Motoryzacyjnych w Szczecinie. Przynosił do domu bibułę, kolportował w zakładzie „Jedność”. Moje zainteresowania wtedy były bardziej polityczne, niż stricte związkowe. Szukałem kontaktu z grupami politycznymi. W Szczecinie działał wtedy KPN z miejscem dystrybucji bezdebitowych czasopism, było ROPCziO (Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela). Słyszałem o RMP (Ruch Młodej Polski).

Byłem na odsłonięciu Pomnika na cześć pomordowanych stoczniowców w Gdyni i w Poznaniu na odsłonięciu pomnika trzech krzyży. Wtedy spotkałem Mirosława Gudowskiego. Z nim drukowałem później pierwszy numer podziemnej „Jedności”.

Komunikat o wprowadzeniu stanu wojennego był wielkim szokiem dla mnie, dla ojca, wujka i moich kolegów. Następnego dnia z samego rana poszliśmy pod MKR. Drzwi były zabite (o ile pamiętam, dyktą). Tablice były pozrywane. Grupa ludzi, która pęczniała, przekazywała sobie informacje z ust do ust. Dowiedziałem się wtedy, że cały zarząd Regionu został internowany. Także redakcja „Jedności”.

To właśnie wtedy pomyśleliśmy z ojcem, że pokażemy SB „drugi garnitur” w postaci jego realnej działalności. I chociaż nie mieliśmy oficjalnych pełnomocnictw do tworzenia tego pisma, wiedzieliśmy, ze to bardzo wesprze duchowo członków „Solidarności”, a komunie pokaże naszą siłę.

Ojciec skombinował pierwszy słoik farby, matryce białkowe i jakąś starą maszynę do pisania. Dostał też skądś instrukcję druku na białkówce. Pierwsze konspiracyjne mieszkanie też pochodziło z kontaktu ojca. Było to mieszkanie syna jego przyjaciela.

Ulokowaliśmy się w tym mieszkaniu we dwóch, ja i Mirek Gudowski. Napisałem pierwszy tekst ulotki i narysowałem karykaturę generała Jaruzelskiego. Zamiast butów miał dwa czołgi typu „Rudy”, z sowieckimi gwiazdami na bokach oraz na czapce. Z tylu wystawał mu pejcz. Nad nim był rozwinięty skrót WRON: Wojskowa Rada Ocalenia Neofaszyzmu. To było bardzo mocne – dla generała, który podobno działał na wschodnim froncie, w wojnie przeciwko faszyzmowi.

Nasze pierwsze doświadczenia z drukiem „Jedności” były żałosne. Za matrycę uznaliśmy czarną przekładkę i ją umiejscowiliśmy na szybce. Nie wychodziło! Zmarnowaliśmy stosy papieru!. Ulotka na temat druku była za mało precyzyjna. Wreszcie zaczęliśmy eksperymentować. Użyliśmy właściwej matrycy i wyszło! Tyle że w rewersie. I znów przepisywanie matrycy i nowy druk. Potem okazało się, że tekst kleił się, bo użyliśmy papieru kredowego, a farba nie była dobrze rozcieńczona. Kartki przyklejały się do siebie. To było straszne! Użyliśmy talku, aby osłabić siłę przylegania. To poskutkowało. Stosy zniszczonych kartek spaliliśmy w muszli klozetowej, która pękła od gorąca. Nie chcieliśmy wynosić źle wydrukowanych śmieci do śmietnika, bo wywożący śmieci mogli je zauważyć i donieść do SB czy na milicję.

W końcu wydrukowaliśmy całkiem czytelny nakład ok. pięciu tysięcy egzemplarzy. Upaprani farbą, jak dzieci błotem w czasie zabawy w deszczu. Mieszkanie, mimo ostrożności też ucierpiało w czasie naszej działalności drukarskiej. Dużo pracy nas kosztowało, aby je doprowadzić do porządku. Wrażenie, jakie wywarła „Jedność”, było kolosalne. Przez ciągle istniejące kontakty ojca oraz rozbudowujące się kontakty moje i Mirka rozprowadziliśmy numer błyskawicznie. Był to bardzo prosty numer, miał tylko dwie strony. Na pierwszej było Wezwanie do Polaków i członków NSZZ „Solidarność”, a druga to właściwie dodatek ze wspomnianą karykaturą Generała.

Pamiętam jeszcze, jak wynosiliśmy nakład z mieszkania na różne punkty. Jednym z nich było mieszkanie wujka. Była zima, a ulice były patrolowane przez ZOMO i wojsko. Chodzili po trzech lub pięciu. Raz wpadłem na patrol. Było po 23. Pod grubym zimowym płaszczem miałem zapakowaną „Jedność”. Wychodząc z bramy natknąłem się na patrol. Zostałem wylegitymowany. Żołnierz zapytał, co tu robię, skoro jest godzina milicyjna. Zrobiłem zamglone oczy i powiedziałem, że zagapiłem się na randce z dziewczyną. To poskutkowało. Po sprawdzeniu, że nie byłem notowany, zostałem pouczony i puszczony. Strach pomyśleć, co by się stało, gdybym został przeszukany. Wymówki z dziewczyną użyłem jeszcze raz, tylko w nieco innych okolicznościach. To była wielka manifestacja. Pamiętam, że było to w 1983 r. Miałem wrażenie, że naprzeciw siebie stanęło miasto Szczecin i siły WRON-y. Z moją dziewczyną, Renatą Tomczak uciekaliśmy wtedy z innymi przed atakiem ZOMO. Wybraliśmy przelotkę, mając nadzieję, że tam będzie czysto. Wskoczyliśmy do bramy od strony podwórka i ostrożnie wyszliśmy na ulicę. Zaraz szybko cofneliśmy się pod bramę, nie wchodząc jednak do środka, bo tam mogli już dotrzeć ścigający nas zomowcy. Przypomniałem sobie wtedy taki film o okupacji niemieckiej w Warszawie, gdzie konspiratorzy uniknęli aresztowania, bo zaczęli się namiętnie całować i obejmować, jakby nie widzieli całej sytuacji na zewnątrz. Wziąłem więc ją w ramiona, rękę włożyłem pod bluzkę i zaczęliśmy się całować. Kątem oka widziałem zbliżający się kordon, zauważyłem, że ci z przodu jakby się zawahali. Wtedy jeszcze mocniej przytuliłem Renatę i jeszcze mocniej całowałem. Kordon nas minął. Otarłem pot z czoła. Stara, dobra metoda poskutkowała!

„Jedność” jako pismo zyskała rozgłos. W krótkim czasie zaangażowało się w nią mnóstwo osób. Mój ojciec rozwijał kontakty zdobyte na bazie swojej działalności, ja raczej na kontaktach ze szkoły i oaz katolickich, w które się wtedy angażowałem, głównie w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa. Mirek także próbował pozyskiwać chętnych do współpracy. W końcu zmontowaliśmy pierwsze kolegium redakcyjne w składzie: Mirosław Gudowski, Piotr Modrzejewski, Lucyna Modrzejewska – także maszynistka, i ja. Oprócz pisania decydowaliśmy, co z tekstów nadesłanych warte jest wydrukowania.

Wszystkie te osoby rozwijały także swoje kontakty. Istniała zasada niepoznawania kontaktów innych w celu zachowania bezpieczeństwa. Nie pamiętam kiedy, ale dość szybko pojawił się wśród nas Mariusz Bogdanowicz, który poznał mnie z wieloma osobami ze swojego otoczenia. Jego dom wykorzystywaliśmy czasem na miejsce druku. Poprzez niego poznałem Stanisława Janusza, który od razu zaangażował się w naszą działalność i dał się poznać jako osoba, na której można polegać. Trudno zliczyć, jak wiele osób było zaangażowanych w „Jedność”, ale naprawdę były to dziesiątki, a z kolportażem – setki. Nie mogę nie wspomnieć tu o Winicjuszu Góreckim, który zorganizował nam drukarnię w szczecińskim NOT. Działała krótko, bo do pierwszej wpadki gdzieś w kwietniu czy maju 1982 r. Biorąc jednak pod uwagę, że „Jedność” wychodziła wtedy jako dwutygodnik o nakładzie ok. 10 tys. egz., a była drukowana na powielaczu białkowym, to było to i tak niezłe osiągnięcie. Szacowaliśmy wtedy, że jeśli jedna osoba, która otrzyma pismo, poda je tylko swoim członkom rodziny, to „Jedność” czyta 40 tys. ludzi! Jednak tak wielki, jak na nasze warunki, nakład pociągnął za sobą wpadkę. W wyniku wpadki w NOT-cie zostali internowani mój ojciec i wujek. Winicjusz Gorecki został osadzony we wrocławskim więzieniu. Ja zostałem przesłuchany i zatrzymany na 48 godzin.

Przed wejściem do celi kazano mi się rozebrać do naga, przykucnąć, podnieść ręce do góry, a potem zdjąć z szyi czarny krzyżyk, na którym rozpięty był Orzeł w koronie. Powiedziałem wtedy, że nie zdejmę, bo to jest znak mojej wiary. Wtedy podszedł do mnie funkcjonariusz SB o dość pokaźnej posturze i powiedział, że mi „tak przypierdoli, że mnie rodzona matka nie pozna rozmazanego na ścianie”. Wtedy mu powiedziałem, że trudno, to niech mi przypierdoli, ale nie zdejmę. Podszedł do mnie i kiedy się wydawało, że za chwilę wklei mnie w ścianę, zrezygnował nagle z ciosu, a drugi podszedł od tylu i rozpiął łańcuszek. Z innymi rzeczami krzyżyk wylądował w depozycie.

Jak powiedziałem, mnie wypuścili, ale nie ojca. Był w Wierzchowie w czasie, kiedy był tam i Marian Jurczyk. Na którejś z przechadzek zapytał się go, czy nie ma pretensji, że drukujemy „Jedność”. Odparł, że nie, że bardzo dobrze, że ktoś to robi. Wydaliśmy wtedy kilka wywiadów z Jurczykiem.

Udało im się rozwalić dość dużą grupę. Trzeba teraz było skleić, co się da. Na szczęście nie powpadały moje kontakty. Nadal była grupa redakcyjna i nasza wiedza.

Znów zakasałem rękawy i redakcja otrzymała dodatkowy etat drukarzy. Dzięki Mariuszowi Bogdanowiczowi i Stasiowi Januszowi rozwinęły się nam kontakty z grupą związaną z kościołem Jana Boboli. Wykorzystywaliśmy mieszkanie Jasia Członkowskiego (obecnie mieszka w Brwinowie pod Warszawą) czy państwa Platerów. Piotrek Modrzejewski miał jakieś kontakty, które pozostały mu po moim ojcu. Razem pracowali w tym samym zakładzie pracy.

Następny numer wydaliśmy właściwie bez opóźnienia. Nakład był nieco mniejszy, bo około 5 tysięcy egzemplarzy. Ale i tak to był sukces. Robiliśmy to w głębokiej konspirze, nie wiedząc, jak wiele SB wiedziała.

Już nie pamiętam przez kogo uzyskaliśmy kontakt z panią Jagodzinską (nie pamiętam imienia), która mieszkała w pięknie położonym domku na Golęcinie. Po pracy mogliśmy się wykąpać, przespać. Zmienialiśmy jednak miejsca druku. Staraliśmy się tworzyć wiele grup drukujących. Bywało więc, że „Jedność” była drukowana w dwóch lub trzech miejscach na raz. Trudno zliczyć wszystkie adresy, zwłaszcza że nie wszystkie znałem. Żaden z nich nigdy nie wpadł!!!

Gdzieś w 1983/84 roku Stanisław Janusz powiedział, że przez rodzinę Ratajczaków uzyskał kontakt z „Solidarnością Walczącą”. Uważaliśmy, że ta organizacja popchnie naszą działalność do przodu. Potrzebowaliśmy jakiejś konsolidacji, jakiegoś spójnego kierownictwa. Płaszczyzna związkowa wydawała się nam za słaba. Rozpoczął się wiec proces konsolidacji z SW. Jednak dość długo nie wydawaliśmy pisma SW. Kontynuowaliśmy „Jedność” i szukaliśmy, komu ją przekazać. Uważaliśmy, że to pismo należy do NSZZ „Solidarność” i nie może w nagłówku mieć zapisu SW. To dzięki SW przeszliśmy na sito. Pamiętam, że przeszedłem osobiste szkolenia we Wrocławiu. Była też u mnie w wynajmowanym na ul. Parkowej mieszkaniu osoba z SW w celu dalszego szkolenia. Mieszkając na Parkowej, zameldowany byłem na Mazurskiej. Chyba dlatego SB nigdy nie znała tego adresu. Ważne jest także to, że w latach 1983-86 – o ile pamiętam – pracowałem w kościele na Golęcinie. To dlatego nie było żadnego przecieku od pracodawcy, gdzie mieszkam. Byłem katechetą. Od 1983 r. prowadziłem działalność, wychowując jednocześnie córkę Ewę i syna Adama.

Także poprzez kościół na Golęcinie rozwinąłem wiele kontaktów, zwłaszcza kolporterskich. Między innymi z moją koleżanką katechetką. Coraz szybciej szliśmy w kierunku połączenia z SW.

Zanim jednak zaczęliśmy wydawać na sicie, przeszliśmy przez okres zecerki. Stanisław Janusz poprzez znajomości w pracy (pracował wtedy w stoczni „Gryfia”) załatwił dom w Stargardzie Szczecińskim, gdzie ulokowaliśmy naszą drukarnię. Chłopaki wymurowali skrytkę w piwnicy, gdzie chowali przybory drukarskie. Czcionki załatwiłem u kolegi pracującego wtedy w Szczecińskich Zakładach Drukarskich. Chyba przez kilka tygodni wynosił je po trochu w kieszeniach. Załatwił też orzełka w koronie oraz duże czcionki na nagłówek. Były i dwa zespawane przez mojego ojca pudełka, w których były układane czcionki, oraz dwa pudełka z przegródkami, w których je trzymaliśmy. Do tego, oczywiście, farba, papier, rozpuszczalnik i dwa wałki gumowe. Chłopaki pracowali w Szczecinie, więc w tygodniu nie mieli czasu robić składu. Poświęcali więc swoje soboty i niedziele. Były dwie ekipy, które się wymieniały. Jedna robiła skład, a druga drukowała. Była to niezwykle żmudna praca. Ale efekt był fantastyczny! Pamiętam, że niektórzy mówili wtedy, że „Jedność drukowana jest chyba w zakładach graficznych. Nie trudno było jednak zauważyć pewnych mankamentów. Czasem brakowało nam czcionek, więc zastępowaliśmy je tym, czym mieliśmy. Na przykład, niemiecki umlaut zamiast „u”, „q” zamiast „p”, beta zamiast „b” itp.

Ciągnęliśmy tak przez rok (1983-1984). Byliśmy w stanie tą metoda wydać tylko jedną dwustronnie zadrukowaną kartkę A4, za to w nakładzie 5-6 tysięcy.

W 1985 roku spotkałem się z Marianem Jurczykiem i zaproponowałem mu przejęcie „Jedności”. Powiedział, że zorganizuje grupę, ale prosił o czas. Wydaliśmy jeszcze kilka numerów już na sicie, kilka z nich ukazało się równolegle z „Gryfem”, którego zaczęliśmy drukować w styczniu 1986 r. Na przełomie 1985/86 złożyłem przysięgę w SW. Także Stanislaw Janusz, a niedługo potem Leszek Dobrzyński, który wówczas odpracowywał wojsko w zakładzie dla niepełnosprawnych w Nowogardzie. Leszek poznał tam Darka Kłosa, który choć nigdy nie składał przysięgi, to zawsze na niego można było liczyć. W późniejszym czasie Darek zajął się organizowaniem Młodzieżówki AB (Akcja Bezpośrednia) przy SW. Pamiętam, że Darek z Leszkiem malowali razem transparenty na jakąś manifestację w Nowogardzie.

„Gryfa” drukowaliśmy w mieszkaniach w Szczecinie. Czasem u Teodozji Szwed, czasem u innych osób. W tym czasie szczególnie pomocna była jedna osoba, która jednak nie chce do dzisiaj, by zdradzać jej nazwisko. Była to samotna kobieta zaangażowana wówczas w Grupę Odnowy w Duchu Świętym. Nigdy nie złożyła przysięgi. Trudno zliczyć, w jak wielu miejscach „Gryf” był drukowany. Czasem poprzez łącznika dostarczane było tylko sito. Niekiedy były trzy sita na trzy grupy, niekiedy cztery. Ale zdarzało się, że było tylko dla jednej grupy. Nakład był zmienny i nieraz nawet my sami mieliśmy problem z oszacowaniem go. Kilka razy „Gryfa” wydrukowała Federacja Młodzieży Walczącej (poprzez Adama Zadwornego).

Pamiętam też z tego czasu kontakt ze wspaniałym księdzem, który był rezydentem u pallotynów nad Odrą. Rezydentem był ze względu na chorobę – nie na wiek. Miał problemy ze zwężającymi się kręgami szyjnymi i musiał chodzić w kołnierzu podtrzymującym mu głowę. Kilka razy stracił przytomność, gdy próbował chodzić bez tego kołnierza. Miał mieszkanko – pokój z kuchnią w domu przy kościele. Przetrzymywaliśmy u niego materiały. Przez jego mieszkanie przechodził też kolportaż. Kolega, który załatwił ten kontakt, stracił nerkę w jakiejś manifestacji ulicznej. Dostał po prostu zomowską pałką i nerka zaczęła obumierać.

W tym czasie nie zauważyliśmy żadnych konfliktów między różnymi grupami czy pismami. Wymienialiśmy się z „Grotem” i z „Obrazem”. Zresztą następowała jakaś stagnacja. Było coraz mniej pism w Szczecinie. Zdawało się, że wszyscy są zmęczeni. Coraz trudniej było też pozyskać ludzi. Niektórzy odchodzili. Jednak nam udawało się powoli rozwijać, powoli i ostrożnie. W końcu nie wiedzieliśmy, jak wiele wie SB. Chyba w 1988 poznałem (już nie pamiętam jak) nieżyjącego już Eugeniusza Janiszewskiego, który zanim jeszcze nas spotkał, zaczął samorzutnie wydawać pismo „Wici”, z adnotacją: „pismo SW”. Dołączył więc do nas i wokół pisma organizował sobie ludzi. Kontakt między jego grupą a resztą odbywał się tylko przeze mnie, aż do czasu, kiedy postanowiliśmy się ujawnić oficjalnie ze Stasiem Januszem (zostaliśmy oficjalnymi przedstawicielami SW na Pomorze Zachodnie). Poprzez organizowanie manifestacji ulicznych pewna cześć naszych ludzi siłą rzeczy także się ujawniła. Trudno powiedzieć, na ile zostali rozpoznani przez SB, ale zaczęliśmy się poznawać między sobą. Trzeba więc było koniecznie wyodrębnić cześć związaną z drukiem i innymi konspiracyjnymi działaniami od części ujawniającej się. Ta konspiracyjna część miała nawet zalecenie, aby nie uczestniczyć w manifestacjach. Chyba w 1988 r. otrzymaliśmy skaner i zaczęliśmy nasłuchy SB. To były czasem niesamowite teksty. Żałuję do dziś, że skrypty, które wtedy robiliśmy, poginęły. Nasłuchy robiliśmy regularnie, zwłaszcza przed manifestacjami i w ich czasie. Manifestacje poprzedzane były akcjami plakatowymi oraz pisaniem po murach. Czasem wystarczyło już tylko namalować kotwicę i datę, a wszyscy wiedzieli, że w tym dniu na placu Grunwaldzkim jest manifestacja. Dostaliśmy też z Wrocławia komputer Amstrad CPC 464 na kasetę magnetofonową oraz drukarkę. Zaczęliśmy więc robić składy na komputerze.

Chyba też w 1988 r. przyjechał do nas offset. To był duży krok do przodu. Drukowaliśmy na nim „Gazetkę uliczną” i wszystkie plakaty. Służył dobrze do końca naszej działalności w SW. I jeszcze jeden „zrzut”. W 1988 r. z Wrocławia otrzymaliśmy nadajnik radiowy. Zaczęliśmy nadawać audycje. Były one puszczane z wcześniej przygotowanych kaset. Nadawaliśmy głównie z dwóch punktów. Jeden to mieszkanie Aliny Lipiec na przedostatnim piętrze 10-piętrowego wieżowca na ul. Rynkowej. Drugi lokal to mieszkanie Teodozji Szwed w samym centrum Szczecina. Nadawaliśmy nieregularnie, aby nas nie nakryto. Antena zawsze była rozwieszona na balkonie i zakryta suszącą się bielizną, żeby od ulicy nikt jej nie zauważył. Myślę, że pokrywaliśmy falami kwartał, w którym nadawaliśmy.

W 1989 roku, po „okrągłym stole” dało się zauważyć skłócenie między Solidarnością Wałęsy w Szczecinie i Solidarnością Jurczyka. Nam był bliższy Jurczyk. Solidarność Wałęsy w sposób dość arogancki zagarnęła tytuł „Jedność”. Także otrzymali prawo do nazwy NSZZ „Solidarność”. Jurczyk musiał więc przyjąć inną nazwę. Tak pojawiła się „Solidarność 80”. My, jako SW, staliśmy w pewnym oddaleniu od tego konfliktu, jednak wspieraliśmy Jurczyka.

Kiedy doszło do pierwszych wolnych wyborów do samorządu terytorialnego, jako SW zawiązaliśmy porozumienie z KPN, LDPN, ZCHN, PPZ, PPN – pod nazwa Forum Demokratyczne. Ze wspólnej listy udało nam się wprowadzić dwie osoby z SW: Krzysztofa Sałacińskiego oraz osobę, której nazwiska niestety już nie pamiętam. Braliśmy też czynny udział w zbieraniu podpisów na Kornela Morawieckiego, jako naszego kandydata na prezydenta. Czasem nie mogę uwierzyć, że osiem lat działalności można zawrzeć na kilku kartkach. Ogrom konspiracyjnego trudu i te kilka zdań.

Po 1992 roku właściwie stałem się nieaktywny. Chyba dało mi się we znaki przemęczenie. Prowadziłem też własną firmę, jakiś czas razem z Leszkiem Dobrzyńskim. Jeszcze raz spróbowałem sił w 1998 r., kiedy były wybory do sejmiku, ale nie udało mi się przejść. Startowałem z ROP, z listy AWS. Po tym fiasku kompletnie zawiesiłem działalność.

Krzysztof Korczak




Rozmiar: 27837 bajtów