Rozmiar: 27837 bajtów

Ryszard Kożuch

"Solidarność"

Ryszard KożuchGdy było już wiadomo, że razem z całym moim zespołem zostałem objęty grupowym zwolnieniem, i że przechodzę na wcześniejszą emeryturę, jeden z moich kolegów z westchnieniem powiedział: "Ty to masz szczęście, nawet na Sybir się załapałeś", a po chwili dodał – "A Zenek zazdrości ci nawet tego, że ty siedziałeś, a on nie"...

To prawda, że bez tych kilku lat, spędzonych na Sybirze, efektem zwolnienia mnie z "Miastoprojektu" byłby zasiłek dla bezrobotnych, a nie emerytura, ale jest chyba przesadą nazywać to szczęściem. Bo na pewno nie czułem się szczęśliwy w chwili, gdy do pokoju, w którym pracowałem, weszli w towarzystwie dyrektora dwaj "smutni panowie" i zaczęli szperać po szafach i szufladach. Nie spodziewałem się takiej wizyty i nie wiedziałem, co mam robić i jak się zachować. W głowie miałem chaos, a nogi jak z waty. Często zazdrościłem niektórym moim kolegom umiejętności chłodnej oceny sytuacji i szybkiego formułowania wniosków, a także precyzyjnego wyrażania słowami swoich myśli. Ja tego nie potrafiłem, więc w tym momencie czułem się zagubiony.

Zwykle w takich sytuacjach zamykam się w sobie i milczę albo moja reakcja graniczy z agresywnym sprzeciwem. Czasami, i te przypadki wspominam najchętniej i z przyjemnością, udaję że nie rozumiem, o co chodzi i domagam się szczegółowego wyjaśnienia. I zdarzało się, że dzięki takiemu wybiegowi, wychodziłem obronną ręką z kłopotliwej sytuacji.

Tak było, gdy na apel naszego RKS-u poszedłem z bukietem kwiatów, w rocznicę powstania "Solidarności", pod tablicę w zajezdni przy Grabiszyńskiej. Dojście było rozkopane, a przy kładce nad wykopem stało dwóch żołnierzy. Podszedłem do nich i zapytałem naiwnie czy mogę przejść i złożyć kwiaty pod tablicą? Spodziewając się najgorszego, zaskoczony usłyszałem życzliwą radę żebym tego nie robił, bo spotka mnie przykrość ze strony panów z tamtej "suki". We wskazanym kierunku zobaczyłem kilku "zomowców" "zapraszających" parę młodych ludzi do przyjęcia u nich gościny. Żołnierze dodali jeszcze, że jeśli nie chcę być potraktowany jak tamta para, to lepiej, żebym się szybko oddalił. Skorzystałem z ich rady.

Również dobrze dla mnie skończył się incydent, gdy razem z innymi związkowcami szedłem w tłumie na cmentarz grabiszyński, by manifestować przy grobie Kazimierza Michalczyka. Na wysokości Fiołkowej kordon zomowców zamknął nam drogę, a próbującym przejść sprawdzano w dokumentach, gdzie są zameldowani. Byłem wtedy z moją starszą córką Madzią i jej mężem Mirkiem, ale oni szczęśliwie dla siebie zatrzymali się parę kroków za mną. Gdy legitymujący mnie zomowiec schował mój dowód do swojej kieszeni, czując się skrzywdzony, zacząłem domagać się jego zwrotu. Na jego "propozycję", żebym po dokument przyszedł następnego dnia na Łąkową, nie przystałem i próbowałem go przekonać, że do dowodu osobistego jestem bardzo przywiązany i trudno będzie mi bez niego przeżyć nawet kilka godzin. W tym momencie dało znać o sobie to "moje szczęście". Jeszcze "wykładałem swoje racje", gdy do moich uszu, gdzieś z prawej strony, dochodzi wyraźne polecenie "Oddaj mu dowód". Od razu polubiłem autora tych słów, chociaż go nie widziałem. Wysunąłem do przodu prawą dłoń i czekałem. Po chwili i po ponownym poleceniu, dowód do mnie wrócił. Mniej szczęścia mieli ci, których legitymowano trochę później, bo podobno po godzinie 17 "władza" zabierała z dokumentami również ich właścicieli.

Gdy "smutni panowie" skończyli przeszukanie pokoju, powiedzieli mi, że mam jechać z nimi w celu złożenia jakichś wyjaśnień. Chciałem zawiadomić żonę, powiedzieli, że nie muszę, bo już wie..., że w domu mnie nie zastali, więc część "ekipy" przyjechała po mnie do pracy.

W drodze na Muzealną próbuję uporządkować myśli. Nieskutecznie. Za dużo pytań, na które brak odpowiedzi – co stało się w domu, jak znoszą to córki, a jak żona i babcia, co znaleźli...? I jeszcze refleksja, że choć nie urodziłem się na bohatera i choć jestem przerażony, muszę to ukryć, żeby "smutni panowie" nie mieli satysfakcji. Nie wiem dlaczego, ale w tym momencie wydawało mi się to ważne. Jak sięgam pamięcią wstecz, muszę stwierdzić, że wiele rzeczy robiłem właśnie dlatego, że wydawały mi się ważne, choć nie zawsze potrafiłbym wyjaśnić dlaczego. Na Muzealnej dowiedziałem się, że przeszukanie domu okazało się efektywne, i że zostaję zatrzymany. Ale nadal nie wiem, co znaleźli.

Gdy w 1983 roku Zosia z "Solidarności Walczącej" przez swego męża, a mojego przyjaciela Witka Maciejewskiego, zapytała, czy nie znam jakiegoś lokalu na punkt kontaktowy dla materiałów drukarskich, po naradzie z rodziną zaproponowałem nasz dom. Miejsca było dużo, dom na uboczu, ulica spokojna. Propozycja została przyjęta. Nasz dom zaczęli odwiedzać różni ludzie, w różne dni i o różnych porach. Zasadą było, że o każdej wizycie byłem wcześniej powiadomiony. Wiadomości od koordynatora przekazywał mi Witek. Jedni coś przywozili, inni coś zabierali. W "porywach", w naszym domu, można było znaleźć kilkaset kilogramów papieru, kilkadziesiąt kilogramów farb i różnych chemikaljów drukarskich. A po paru wzmiankach o przydatności spirytusu do mycia maszyn drukarskich – również i ten specyfik o stężeniu 92-94%. Oczywiście, domowej produkcji. Gdy więc 22 maja 1984 roku "władza ludowa" robiła przeszukanie domu, mogła znaleźć wszystko. Nawet aparaturę do wyrobu wysokoprocentowego spirytusu. O tym, że z przeszukania ocalało zaledwie parę puszek farby drukarskiej, dowiedziałem się dopiero po ponad dwóch miesiącach. Natomiast bezpowrotnie zginęło ponad 20 pozycji książkowych, w tym m.in. "Bez ostatniego rozdziału", a ponadto różne wydawnictwa bezdebitowe, różne znaczki, pamiątki i zdjęcia. Razem ponad 80 pozycji, nie wspominając już o butelkach z płynem "o woni bimbru", z których do aktu oskarżenia trafiła tylko jedna, i to taka z niskoprocentowymi "zlewkami". Niektóre zdjęcia "władza" wykorzystała w czynnościach śledczych, umieszczając je w albumie, wśród zdjęć osób "podejrzanych o wrogą działalność". Aby "nie utrudniać" śledztwa, rozpoznałem w czasie któregoś przesłuchania dwa zdjęcia – mojej córki Madzi i swoje. Moje zdziwienie: "skąd je macie", przesłuchujący mnie skwitował tajemniczo: "Mamy swoje sposoby".

Cela mieściła się na najwyższej kondygnacji, była duża, pięcioosobowa, jasna, z dwoma oknami i miała numer 27. Miała już dwóch lokatorów. Jednym z nich był dwudziestoparoletni chłopak, Staszek, zgarnięty, jak opowiadał, za recydywę w rozboju. Drugi to około czterdziestoletni mężczyzna, Zbyszek, oskarżony podobno o fałszowanie zaproszeń do RFN. W "cywilu" Zbyszek zajmował się produkcją "artystycznych" zegarów z kukułką, a w celi stale narzekał, że przez ten areszt straci jakieś bardzo korzystne zlecenie. Talent niewątpliwie miał, bo gdy kilka dni później, przypadkowo, zobaczyłem w jego notesie mój podpis, nie mogłem go odróżnić od oryginału.

Gdy znalazłem się w celi, musiałem, oczywiście, opowiedzieć obecnym, za co spotkała mnie ta "przyjemność". Moje wyjaśnienie, że za "próbę obalenia władzy siłą", w zestawieniu z moją tężyzną fizyczną, wywołało rozbawienie. Parę dni później dołączył do nas Tadek, inżynier geolog oskarżony, według jego wyjaśnień, o próbę wyłudzenia jakiejś olbrzymiej kwoty na odszkodowania dla rolników, których ziemia znalazła się na terenie zalewu koło Mietkowa. Po kilku dniach "załogę" celi skompletował młody dżokej Józek "za bójkę na zabawie". Więcej nie chciał powiedzieć. Życie w celi toczyło się w zasadzie według ustalonego harmonogramu: pobudka, apel, czyli wystawianie "bardachy" (tj. kibla), śniadanie, ewentualny spacer, obiad, "czas wolny", kolacja, "czas wolny" i capstrzyk. Do tego dochodziły elementy zmienne, wypełniające "czas wolny", a mianowicie: łaźnia, fryzjer, lekarz, "kipisz", no i przesłuchania. Bywały też elementy pozaprogramowe, jak gotowanie "czaju", ale to odbywało się po capstrzyku. Pierwszy posiłek w celi, a był on czymś, co nie odbiegało jakością od standardowych codziennych posiłków w areszcie, zjadłem jakby to był obiad w zakładowej stołówce. Zdziwieni "współbiesiadnicy" zapytali, czy mi to smakuje. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie, ale że przez wiele lat jadłem gorsze rzeczy i w dodatku nie miałem ich do syta, więc jem to, co mam. Po takiej uwadze musiałem im opowiedzieć o swoim dzieciństwie i o Sybirze.

Najpowszechniejszą szykaną stosowaną przez oddziałowych i klawiszy wobec aresztantów było przeszukanie celi, czyli "kipisz". Lokatorzy kolejnej celi, ustawieni w szeregu na korytarzu, tyłem do otwartych drzwi, z rękami z przodu, musieli potulnie czekać na zakończenie przeszukania, słuchając odgłosów dochodzących z tyłu. Można było odnieść wrażenie, że owa czynność dla wykonujących ją klawiszy, stanowi substytut rozkoszy seksualnych albo dopełnienie upragnionej zemsty na osobistym wrogu. Robili to z upodobaniem, wkładając w tę czynność dużo energii. Trudno sobie wyobrazić widok celi po ich występie. Nawet prycze, wydawałoby się, mocowane na stałe do podłogi, zmieniały swoje położenie. A jeśli "znaleziono" coś niedozwolonego, cela otrzymywała karę. Pretekstów do karania nigdy nie brakowało. Np. naszą celę ukarano czterema dniami bez spaceru, a powodem miało być użycie "obraźliwych słów pod adresem funkcjonariusza". Może i tak było, bo język, jakim posługiwały się obie strony, był bardzo "soczysty" i nieparlamentarny.

Ale najbardziej stresujące, przynajmniej dla mnie, były przesłuchania. Kłamać nie umiem, mówić prawdy nie mogłem, a z odmawianiem zeznań miałem kłopot, bo mi się wydawało, że to "jest niegrzeczne" wobec wykonującego "swoje obowiązki" oficera śledczego. Do tego trzeba dodać moje kłopoty z rozpoznawaniem twarzy – w stresujących sytuacjach nie mogę zapamiętać, jak wyglądał człowiek, którego przed chwilą widziałem. No i jeszcze to, że przy pierwszych przesłuchaniach ciągle nie wiedziałem, co "esbecja" w domu znalazła. Jak pierwszego dnia, przed kolacją usłyszałem zza drzwi, "553 do wyjścia", długo nie reagowałem. Dopiero gdy Staszek powiedział do mnie: "Zgredziu, to twój numer", poczułem, jak mi miękną nogi. Szedłem jak we śnie, nie pamiętam za kim i nie pamiętam dokąd. Ocknąłem się na dźwięk słów "Dzień dobry, panie Kożuch". W pomieszczeniu oprócz mnie było jeszcze trzech młodych mężczyzn. Zaskoczony odpowiedziałem i dodałem, że nie przypominam sobie, żebyśmy byli sobie przedstawieni. "Uprzejmy pan" poinformował mnie, że to on mnie dzisiaj tu przywiózł. Tak było na początku, później trochę się poprawiłem.

Inni, a szczególnie Zbyszek, wracając z przesłuchań, opowiadali obszernie i z dumą, o tym, jak wyprowadzili w pole śledczego, o ile zwiększyli swoje szanse na szybkie opuszczenie aresztu, albo jacy wredni są świadkowie i jak podle potrafią kłamać. Dziwiło mnie to, bo zaprzeczało wypisanej kulfonami na ścianie celi zasadzie o wyższości słuchania nad mówieniem. Już pierwszego dnia, w czasie lektury twórczości literackiej poprzednich lokatorów celi, Staszek zwrócił moją uwagę na krótkie, "wykaligrafowane" ołówkiem na ścianie motto, że człowiek ma dwoje uszu i jedne usta po to, aby mniej mówił, a więcej słuchał. Czy chciał mnie ostrzec? Dopiero później zrozumiałem, że taka była jego intencja.

Gdy ja wracałem z przesłuchania, byłem raczej milczący, bo analizowałem swój ostatni występ, czy nie powiedziałem czegoś za dużo, czy moim nadmiernym gadulstwem nie zaszkodziłem komuś. Obsesyjnie bałem się, żeby czegoś nie palnąć, czego później będę żałował.

Mimo negatywnych emocji związanych z wizytami w pokojach przesłuchań, jedno takie wydarzenie wspominam z rozbawieniem. Na stole, przy którym odbywała się "rozmowa", stała napoczęta butelka, chyba z jarzębiakiem, i szklaneczka. Prawdopodobnie chcieli wykorzystać "moją skłonność" do alkoholu – no bo jak "pędzi bimber", to musi być alkoholikiem. Ponieważ nie reagowałem na taką nowatorską scenografię, pod koniec rozmowy "psycholog" sam zaproponował mi, żebym się poczęstował. Po tej nieudanej próbie już więcej jej nie powtarzali.

Mój status "politycznego" miał oddziaływanie niemal nobilitujące. Wszyscy w celi okazywali mi większy, niż należny "zgredowi" szacunek, ale niekwestionowanym "wodzem" w celi był Staszek. On był najlepiej zorientowany w układach więziennych, najlepiej znał obowiązujące zwyczaje, niemal wszystkich z dozoru znał po imieniu i... jak sam twierdził, potrafił "grypsować". Jak go pytałem, co to znaczy "grypsować", bo chyba to nie tylko sposób mówienia, odpowiadał: "Zgredziu, kiedyś ci powiem, ale teraz jeszcze nie pora". On był wywoływany najczęściej, o najdziwniejszych porach, przebywał poza celą najdłużej i jego relacje były najbarwniejsze.

Życie w wieloosobowej celi musi być z konieczności jawne. Jeśli chcesz przekazać jakąś informację drugiemu, w tajemnicy przed pozostałymi, musisz to zrobić listownie. Któregoś dnia po powrocie ze spaceru, Staszek, który na nim nie był, wciska mi po kryjomu w dłoń jakieś poskładane kartki i szeptem prosi, żebym to szybko przeczytał. W owym "liście" informuje mnie, że nie jest prawdą to wszystko, co dotychczas o sobie mówił, i że został aresztowany za posiadanie broni, którą kupił (czy ukradł) u pijanego milicjanta dla jakiegoś znanego działacza "Solidarności", który nie zdążył jej odebrać. Wymienił nawet nazwisko tego działacza. Na końcu listu prosi o szybką odpowiedź oraz o jego podarcie i wrzucenie do bardachy. Zrobiłem to o co prosił, zgodnie z prawdą napisałem mu, że nie znam tego działacza, a jego rewelacje o broni i o konspiracji skwitowałem stwierdzeniem, że człowiek jest bezpieczniejszy, gdy mniej wie.

Parę dni później Staszek wręcza mi następny list. Pisze w nim, że mnie przeprasza za to, że kłamał, że tak na prawdę to jest on wtyką w naszej celi, że nakłonili go do współpracy obietnicą łagodniejszego wyroku, że jego zadaniem jest rozpracowanie Zbyszka i przede wszystkim mnie, i że on nigdy nic złego im o mnie nie powiedział. Przyznaję, że mu uwierzyłem. Nawet miałem wyrzuty sumienia, że nie mogę się zrewanżować odpowiednią zmianą postępowania w stosunku do niego. Na tle pozostałych lokatorów celi od początku był postacią wzbudzającą sympatię. Był autentyczny i pracowity. On inicjował działania zmierzające do utrzymania czystości w celi, on pierwszy brał się do zamiatania czy mycia podłogi, zawsze porządkował swoje posłanie. Jeżeli robił coś wbrew regulaminowi, to była to wyraźna kontestacja. W porównaniu ze Staszkiem pozostali byli jacyś sztuczni, jakby chcieli coś ukryć. A poza tym nie mieli nawyku utrzymywania porządku koło siebie.

Największym przeżyciem dla każdego pozbawionego możliwości kontaktu z bliskimi były "widzenia", czyli kontrolowane spotkania z członkami rodziny lub innymi uprawnionymi osobami. Zgody na widzenie udzielał prokurator na wniosek odwiedzających. Moja żona, Krzysia, od początku z właściwą sobie energią poszukiwała sposobu dotarcia do mnie i ewentualnego uchylenia "sankcji", czyli postanowienia o aresztowaniu. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że mojej obrony podjęła się pani mecenas Aranka Kiszyna. To chyba ona, albo mecenas Basia Kaszubska, poradziła Krzysi, żeby nie czekać bezczynnie, lecz żeby zasypywać "organy ścigania" i "wymiar sprawiedliwości" pismami, podaniami, żądaniami, prośbami i czymkolwiek się da, by im utrudnić życie i dać odczuć, że ich działanie wyrządza ludziom krzywdę. Tak się złożyło, że w chwili aresztowania miałem przy sobie ponad 1600 złotych, które oczywiście trafiły do depozytu. Krzysia zażądała ich zwrotu i musiała pokwitować odbiór. I w ten sposób pozbawiła się możliwości piastowania wysokich urzędów państwowych, gdyż każda lustracja wykazałaby, że brała pieniądze od "esbecji", czyli że była tajnym współpracownikiem. Ale to właśnie dzięki tej swojej aktywności uzyskiwała zgody na widzenia – jedno pod koniec mojego pobytu w areszcie śledczym przy Muzealnej, a dwa już w areszcie przy Świebodzkiej.

Widzenie przy Muzealnej odbyło się w pokoju przesłuchań w obecności jednego "śledczego". Krzysia była sama, bo dla córek zgody na widzenie nie uzyskała. Siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy, a pilnujący nas oficer przysłuchiwał się i gdy w pewnym momencie powiedziałem, że zabrali z domu tyle papieru, a ja tutaj muszę oszczędzać każdą kartkę, wziął ze stosu pod ścianą plik kartek formatu A4 i z uśmiechem wręczył mi je. Może to był ten papier, który zabrali z naszego domu? Na pierwsze widzenie przy Świebodzkiej Krzysia przyszla już z naszą młodszą córką, Kasią. Miało ono miejsce w specjalnym pomieszczeniu, w którym obie strony widziały się przez dźwiękoszczelną szybę, a rozmawiać ze sobą mogły tylko za pomocą mikrofonu i słuchawek. Mimo radości widzenia bliskich zrobilo to na mnie tak przykre wrażenie, że poprosiłem Krzysię, by się więcej na taką formę widzenia nie godziła. Na drugie widzenie przy Świebockiej Krzysia przyszła również z Kasią. W tym czasie już wszyscy mówili o szykującej się amnestii. Miejscem "widzenia" była ogólna sala ze stolikami, przy których odbywały się "niekontrolowane" rozmowy. Atmosfera była wspaniała, choć widzenie było za krótkie.

Na widzenia rodziny zwykle przynosiły aresztowanym różne smakołyki. Jednak mój powrót do celi, z dwoma "samarami" wyładowanymi "cywilnym" jedzeniem, po widzeniu z delegacją z mojego biura zrobił na współlokatorach wyraźne wrażenie. Wyjaśniłem, że to od "Solidarności". Jedli wszyscy po równo. Bardzo im się to podobało. Przypuszczam, że mniej by się podobało, gdyby musieli dzielić się tym, co przynieśliby z widzenia od swoich. Chociaż, myślę, że Staszek podzieliłby się. Odwdzięczyli się, gdy na prośbę mojego szefa z pracowni (na Muzealnej odwiedził mnie mój biurowy szef Adam Dobrucki z Ewą Marcinkowską) pisałem w celi jakiś program do umowy z inwestorem, wszyscy w celi starali się jak najmniej mi przeszkadzać. A program był raczej pretekstem do uzyskania widzenia. Gdy otrzymywałem paczki żywnościowe z domu, ich zawartością były głównie produkty, które Krzysia otrzymywała od pań z Komitetu Charytatywnego przy Arcybiskupstwie, nazywanego popularnie "Pod czwórką".

"Spacery", czyli chodzenie w kółko, po otoczonym wysokim murem wybrukowanym placyku, stanowiły oczekiwane urozmaicenie programu więziennego dnia. Placyk był większy od celi, więc nie trzeba było robić zwrotów tak często, powietrza było więcej, a i widok nowych twarzy pomagał na moment zapomnieć, gdzie się jest. Ale zdarzyło się, jak już wspomniałem, że nasza cela została pozbawiona spaceru przez cztery dni. Była to kara za wybryk Staszka. Zastosowano wobec nas zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Chociaż pokrzywdzonymi czuli się wszyscy, do pisania zażalenia zostało nas dwóch: Staszek i ja. Pozostali, a zwłaszcza Zbyszek, bali się, że przez nasze nierozważne działanie możemy zaszkodzić sobie i im. To prawda, że jedynym pożytkiem z pisania zażalenia było wypełnienie czasu sensowną czynnością, bo na spacer poszliśmy po upływie kary, a klawisz, który to sprowokował, obiecał nam rewanż. Któregoś dnia, w momencie gdy byliśmy prowadzeni na spacer, cele na niższej kondygnacji, chyba przez niedopatrzenie klawiszów, miały pootwierane drzwi. W pewnym momencie podnoszę głowę i mój wzrok zatrzymuje się na roześmianych oczach i pięknej twarzy kobiety, która dwoma uniesionymi rękami pozdrawiała, wydawało mi się, że mnie, i coś wykrzykiwała. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim ona jest. Wydarzenie to spowodowało, że przez następne dni mój wzrok ciągle zatrzymywał się na tych drzwiach z nadzieją, że zjawisko się powtórzy. Dopiero około półtora miesiąca później, na sali sądowej, dowiedziałem się, że to jest Hanka Łukowska-Karniej, i że jesteśmy objęci tym samym aktem oskarżenia w sprawie sygn. II K 593/84.

Pewnego dnia Staszek po powrocie z "przesłuchania" powiedział, że mnie chyba niedługo wypuszczą, bo podobno "nie mają pożytku" ze mnie. Gdy nieco później mnie poprowadzono do pokoju przesłuchań, śledczy (nie pamiętam, czy to był Surmiński czy Boba) powiedział, że jak będę nadal taki małomówny, to zajmie się mną jego kolega, i wskazał na osiłka siedzącego przy sąsiednim biurku. Parę dni wcześniej mój obrońca, pani Kiszyna, poradziła mi, abym dla skrócenia śledztwa przyznał się do nielegalnej produkcji spirytusu, i dodała, że to nie wpłynie negatywnie na oskarżenie. Zgodziłem się i zostałem ponownie poprowadzony pod eskortą i w kajdankach do prokuratury przy Podwalu, do gabinetu prokurator Barbary Radzickiej-Góreckiej gdzie złożyłem stosowne zeznanie. Moje szybkie wyjście na wolność nadal wydawało mi się mało realne, bo przecież mogli mnie już dawno wypuścić i mogłem za swoje "przestępstwa" odpowiadać z wolnej stopy. Mieli świetną okazję, gdy "Miastoprojekt" zdecydował się poręczyć za mnie, a podpisał to poręczenie nawet pierwszy sekretarz POP. Okazało się jednak, że "przewodnia siła narodu" musi uznać wyższość "przewodnich sił bezpieczeństwa". Mimo wątpliwości, dotyczących mojego szybkiego wyjścia, przyjmowałem od współmieszkańców celi różne zlecenia, do załatwienia na wolności. Tak na wszelki wypadek. Najwięcej ich miał Zbyszek, który chciał szyfrem zawiadomić kogoś o jakimś trefnym towarze i o osobie, która czemuś zagraża. Nic z tego nie rozumiałem, ale wkrótce na szczęście okazało się, że nie musiałem nawet pamiętać. Pierwszy celę numer 27 opuścił Józek. Bez uprzedzenia, poszedł na przesłuchanie i już nie wrócił. Był z nami tylko kilka dni. Następny był Tadek i on przejął wszystkie zlecenia Zbyszka. Nie wiem, czy Staszek wiedział, że to nie jest wyjście na wolność, tylko przeniesienie na Świebodzką, i tylko udawał, że nie wie, czy też nie wiedział naprawdę. Tadka spotkałem na Świebodzkiej przed gabinetem lekarskim – schudł ponad dwadzieścia kilogramów. Jeszcze na Muzealnej, kilka dni przed opuszczeniem nas, ogłosił głodówkę protestacyjną i, jak zdążył mi powiedzieć, dalej w niej trwa. Pamiętam, że gdy mnie pytał o opinię na temat głodówki, powiedziałem mu, że moim zdaniem jest ona sprzeczna z zasadami chrześcijańskimi, chyba że to robi dla swego zdrowia. Tadek był głęboko wierzącym katolikiem, często modlił się, przykrywając się z głową kocem, ulepił sobie nawet różaniec z chleba. Po zrzuceniu tych dwudziestu kilogramów nadal miał jeszcze sporą nadwagę.

Któregoś dnia po śniadaniu usłyszałem, że numer 553 ma się spakować i przygotować do wyjścia. O tym, że nadal jestem olbrzymim zagrożeniem dla społeczeństwa, i że zmieniam tylko lokal, dowiedziałem się dopiero na miejscu, na Świebodzkiej. Pierwszą noc spędziłem w "przejściówce", w towarzystwie kilku chłopców, chuliganów, wśród których najmłodszy ukończył dopiero 18 lat. Zwykle młodzi chłopcy robią różne głupie rzeczy dla szpanu, żeby zaimponować kolegom czy dziewczynom. Dopiero, gdy trzeba za to płacić, zaczynają myśleć i często dochodzą do wniosku, że gra nie była "warta świeczki". Ale w zakładzie poprawczym czy karnym są jeszcze pod większą presją, bo przyznanie się "do pomyłki" i żałowanie tego co się zrobiło jest w tym hermetycznym środowisku równoznaczne z utratą poważania. Ten chłopak był przygnębiony i mimo wysiłków starszych kolegów nie potrafił być dumny z tego, co razem z nimi robił. Wydaje mi się, że z tej grupki on miał największe szanse na powrót do normalnego życia, bo widać było po jego zachowaniu, że czuje, iż coś traci. Większość z tych młodych ambitnych kandydatów na "twardzieli" wybiera tę działkę, w której łatwiej im się wykazać – jeśli "w cywilu" są niezauważani, to szukają innych możliwości. W "przejściówce" było ciepło. Po emocjach minionego dnia, leżąc na gołych deskach pryczy, z głową opartą na torbie z "legalnym" dobytkiem, szybko zasnąłem. Śniło mi się, że jestem na nadmorskiej plaży w ciepły letni dzień. Słońce co jakiś czas chowało się za niewielkimi chmurami, które szybko przesuwały się po dziwnie ciemnym niebie. Wiatru nie było, ale morze było wzburzone. Leżałem sobie na piasku i wygrzewałem się. I wszystko było kolorowe, jak w rzeczywistości. Przebudzenie było mniej przyjemne, ale odczucie to łagodziła myśl, że już nie będzie przesłuchań. Cela, w której miałem spędzić jeszcze ponad miesiąc, już była pełna. Miała dwa piętrowe łóżka, czyli była czteroosobowa. Ja byłem piąty. Najwyżej cenione były miejsca na parterze. W następnej kolejności były piętra łóżek. A na końcu były miejsca na podłodze przy drzwiach, między szafkami a toaletą (cela miała umywalkę i muszlę klozetową). Obowiązywała zasada kolejności – kto był w celi najdłużej, spał na dolnym łóżku, kto najkrócej spał koło drzwi. Życiem w celi rządziły różne zasady, między innymi taka, że w nocy, to jest po capstrzyku, nie należało używać spłuczki klozetowej, bo instalacja kanalizacyjna, osadzona sztywno w stropach betonowych, wibrowała i przenosiła wzmocniony bulgot po wszystkich celach, przeszkadzając współwięźniom w spaniu. Że zmuszało to śpiącego na podłodze do wdychania "spływającego" przez całą noc smrodu z muszli – było jego pechem. W porównaniu z Muzealną tutaj było bardzo czysto. Podłoga w celi była świeżo wywiórkowana i wypastowana. Czynności te wykonywali sami więźniowie i mogli to robić prawie zawsze, gdy tylko zgłosili taki zamiar. Klawisze chętnie dostarczali odpowiednie materiały i sprzęt. Za codzienny porządek w celi odpowiadał dyżurny, a funkcję tę pełnili kolejno wszyscy, z wyjątkiem starszego celi. Starszym celi był zawsze ten aresztant, który przebywał w niej najdłużej.

Podobnie jak przy Muzealnej, tak i w tej celi byłem jedynym "politycznym". Czyżby "władza" bała się, by nie nastąpiło przekroczenie "masy krytycznej"? Na moich nowych "kolegach" większe wrażenie, od tego że jestem polityczny, zrobił zapas papierosów, z jakim wprowadziłem się do nich. To Staszek mnie tak przygotował i prawie wyekwipował, bo przed spodziewanym opuszczeniem celi numer 27, nakłonił mnie, tak na wszelki wypadek, do zrobienia "wypiski" i kupienia maksymalnej dozwolonej ilości papierosów i herbaty. W celi numer 27 gotowanie "czaju" było rytuałem, wykonywanym z namaszczeniem i z podniecającym oczekiwaniem. Tutaj, przez ponad miesiąc, czaj gotowany był tylko raz, i to właśnie z tego surowca, który przyniosłem. Chociaż z mojej działki czaju zrezygnowałem na rzecz bardziej spragnionych, to jednak większą wdzięczność współlokatorów zdobyłem przekazując moje papierosy do wspólnego użytku.

I znowu "moje szczęście" dało znać o sobie. Już następnego dnia nastąpiła zmiana w składzie osobowym celi. Odszedł jeden z piętra, którego miejsce przypadło mnie, a doszło aż dwóch na podłogę. Od tego momentu, aż do opuszczenia przeze mnie tego przybytku, byliśmy zawsze w "komplecie" – było nas zawsze sześciu. Spośród pozostałej piątki trzech, w tym starszy celi, oskarżonych było o kradzieże, i do tego się przyznawali. Czwarty, poszukiwany listem gończym po całym kraju, był ofiarą swojej nieświadomości i uczynności. Nie wiedział, że pomaga znajomemu nieść kradziony cukier i nie wiedział również, że został świadkiem w tej sprawie. Lekkomyślnie wyjechał "za robotą" gdzieś w Jeleniogórskie, nie zostawiając rodzinie adresu. Zresztą nie wiedział jeszcze wtedy, gdzie się zatrzyma. Gdy się dowiedział, że potrzebny jest w sądzie jako świadek, było już za późno, bo list gończy był już rozesłany. Trudno w tym momencie nie zachwycić się "operatywnością" organów ścigania. Piątym był nieszczęśliwy kierowca, który, wracając z jakiejś imprezy, na rozwidleniu dróg nie mógł się zdecydować którędy jechać i pojechał prosto. Miał pecha, bo kogoś podwoził, a przednia szyba rozbita o przydrożny słup skaleczyła lekko również pasażera. Gdy rano "przyszła milicja", miał jeszcze we krwi za dużo monopolu.

Skład osobowy celi wskazywał na to, że prowadzona była "wielka łapanka". Większość z przetrzymywanych mogłaby odpowiadać z wolnej stopy, a nie zajmować miejsca w przepełnionych aresztach. Ale było to przygotowanie do wielkiego aktu łaski w dniu dwudziestego drugiego lipca, by przekonać wszystkich niedowiarków o wspaniałomyślności władzy ludowej, nawet dla jej wrogów. Upychano masowo kogo się dało i gdzie się dało, by zaimponować światu ogromem łaskawości. To, że trzymanie tych ludzi w areszcie sporo kosztuje, nie było brane pod uwagę. Ważniejsze od kosztów było wrażenie.

"Świebodzka" była miejscem, w którym przebywali aresztowani oczekujący na wyroki, a także skazani, czyli już po wyroku, oczekujący na swój przydział w zakładzie karnym. Ponieważ tutaj w zasadzie już nikogo nie wzywano na przesłuchania, życie było spokojniejsze i bez stresów, a to, co się w celi mówiło, nie miało już wpływu na przyszły wyrok, bo akt oskarżenia był już gotowy. Więc opowiadania były barwne i prawdopodobnie bardzo przesadzone. Opowiadano głównie o swoich wyczynach i sukcesach, ale zajmujący dolne łóżka wspominali, z niekłamanym podziwem, jak jeszcze kilka dni przed moi przyjściem do tej celi, wysłuchiwali wieczorami "koncertów" Józka Piniora. Mówili to z dumą i... z żalem, że się już skończyły. Podobno Pinior wieczorami, przed snem, stawał w swojej celi przy oknie i gwizdał jakąś znaną wszystkim melodię. Robił to tak pięknie i z takim uczuciem, że chwytał wszystkich za serce.

Zwyczaje w obu aresztach były podobne. Tutaj też obowiązywało uprzedzenie pozostałych współlokatorów celi o zamiarze skorzystania z toalety, słowami "nie szamać, nie kirać" i jeśli ktoś z nich w tym czasie jadł lub pił, miał obowiązek zrobić przerwę, a jedzenie lub naczynie z napojem przykryć. Stosunek do klawiszów był podobny, chociaż tutaj był mniej agresywny, lecz bardziej lekceważący. Cenione były żarty i kpiny z oddziałowych i klawiszów. Szczególnie jeden utkwił mi w pamięci. Wychodziliśmy na spacer. Mijanie się dwóch grup korzystających po sobie ze spacernika odbywało się w taki sposób, że jedną z nich zamykano na ten moment w przejściowej klatce o ścianach z metalowej siatki. Klatka była bardzo mała, więc byliśmy upchani jak śledzie w beczce. Prowadzący nas klawisz czy oddziałowy był razem z nami. Jeden z więźniów, z opinią "świra", zaczął opowiadać o tym, że śniła mu się wielka zielona łąka, pełna pachnących kolorowych kwiatków, było ciepło świeciło słoneczko, a na łące pasł się, opędzając się od much ogonem, z długimi uszami i paskudną mordą... oddziałowy. Nastąpił wybuch śmiechu. Oddziałowemu zmienił się kolor twarzy, zagryzł zęby i... nie pisnął ani słowa. Chyba się bał.

Areszt przy Świebockiej był lepiej przystosowany do "resocjalizowania" podopiecznych od aresztu przy Muzealnej. W każdej celi był głośnik, zwany betoniarką, przez który często nadawano "patriotyczne" audycje, w areszcie była biblioteka, z której można było wypożyczyć "prawomyślne" książki, chociaż mnie nie udało się to ani razu, były rozmowy z opiekunem, który m.in. kierował podopiecznych do jakiejś pracy, jeżeli wyrażali taką chęć, a nawet była raz pogadanka antyalkoholowa. Na tej pogadance usłyszałem z ust narratora, że abstynentem jest ten kto wypija mniej niż wynosi średnia statystyczna spożycia alkoholu w kraju, i że on, choć jest abstynentem, też lubi mieć w barku kilka butelek, i wypić sobie z rana lub wieczorem 50 lub 100 gramów. Po przeliczeniu średnio 75 przez 365 dni w roku i sprowadzeniu do statystycznego stuprocentowego stężenia można stwierdzić, że z trudem, ale zmieścił się w statystycznym spożyciu. Wychodzi poniżej 11 litrów, więc chyba jest "abstynentem"? Jednak to, że posiadanie kilku butelek alkoholu w mieszkaniu jest dozwolone, niektórych więźniów nie przekonało. Twierdzili, że już dwie nienapoczęte butelki w barku mogą być wystarczającym dowodem na to, że prowadzi się melinę.

Olbrzymim przeżyciem dla mnie była pierwsza i jedyna rozprawa naszej dwudziestodwuosobowej grupy, objętej sprawą sygn. II K 593/84. W tym dniu, przed rozprawą, zobaczyłem wielu z nich po raz pierwszy. Niektóre osoby, z którymi zetknąłem się przed aresztowaniem, zostały objęte aktami oskarżenia o sygnaturze 2 DS., ale o numerach 63/83, 34/84 lub 55/84. Tego dnia zaczęto nas zbierać niedługo po śniadaniu i upychać w małym pomieszczeniu bez okien. Sami mężczyźni, a wśród nich tylko dwóch, których poznałem wcześniej: Andrzej Domaradzki i Piotr Medoń. Było ciemno i radośnie, a twarze rozmówców rozjaśniały jarzące się papierosy. Największe wrażenie zrobił na mnie Wojtek Myślecki. Do dzisiaj pamiętam go, jak stoi w mroku, oparty o ścianę, i spokojnie opowiada o jakimś wydarzeniu lub wyjaśnia jakiś problem. Imponował mi spokojem i wiedzą. Zresztą, wszyscy wydawali mi się wspaniali. Po jakimś czasie wyprowadzają nas z tej klitki i po ustawieniu w szeregu ponownie liczą i dokładnie sprawdzają według listy. Ilość się nie zgadza, a przy nazwisku Andrzeja Nowakowskiego podnosi się wrzawa i śmiech. Okazało się, że o tym samym nazwisku i imieniu był na Świebodzkiej inny "podopieczny" – nasz odpowiadał z wolnej stopy. Po usunięciu z naszego grona "fałszywego" Nowakowskiego poprowadzono nas wewnętrznymi przejściami do sali rozpraw. Korytarze sądu, jak mi się wydawało, były pełne wiwatujących ludzi. Przez całą drogę, aż do drzwi sali rozpraw, towarzyszyły nam pozdrowienia, okrzyki i oklaski. Na sali sądowej w ławach oskarżonych przypadło mi miejsce obok Kazika Klementowskiego. Może niezupełnie obok, bo między oskarżonymi zajmowali miejsca "stróże porządku". W pewnym momencie niemal wszyscy z naszej grupy wyciągnęli prawe ręce w kierunku Klementowskiego i palcem wskazującym celowali w niego. Był to gest napiętnowania. Wcześniej nigdy Klementowskiego nie widziałem i nie wiedziałem, że to on siedzi koło mnie. Ale już wiedziałem, że to on prawie wszystkich "sypnął". Na przesłuchaniach adres naszego domu na Sępiej on podał pierwszy, bo już 10 maja, później, bo 14 maja, powtórzył to Jurek Kienik i potwierdził Andrzej Domaradzki. W naszej grupie z wolnej stopy odpowiadało siedem osób. Nie pamiętam, czy wszyscy z nich byli na tej rozprawie. Zapamiętałem Jerzego Kienika i Zdzisława Naskręta. Siedząc na ławie oskarżonych, w znakomitym towarzystwie członków "Solidarności Walczącej", czułem się wyróżniony i zaszczycony, byłem dumny, że jestem akurat w tym miejscu. Współczułem tamtym, siedzącym naprzeciw i odpowiadającym z wolnej stopy. A po Kieniku było widać, że czuje się winny, nie wobec sędziego, ale wobec nas. Powiedział mi to parę miesięcy później, gdy go przypadkowo spotkałem na poczcie przy dworcu głównym. Przepraszał i prosił o przebaczenie. Naskrętowi uchylono areszt ze względu na bardzo trudną sytuację rodzinną, Olimpii Panasik z powodu podeszłego wieku, a co z pozostałymi – nie pamiętam.

Rozprawa była krótka. Po odczytaniu aktu oskarżenia, po wnioskach obrońców o uchylenie aresztu ich klientom oraz po wystąpieniu oskarżającej nas prokurator Góreckiej, wnioskującej utrzymanie sankcji z uwagi na wyjątkową szkodliwość naszego niecnego działania, rozprawa została przełożona. Było już prawie pewne, że będzie ogłoszona amnestia, i że będą nią objęci wszyscy "polityczni". Więc nasz powrót do cel bardziej przypominał tryumfalny przemarsz zwycięzców niż konwojowanie aresztantów. Odnosiłem wrażenie, że konwojujących nas milicjantów też rozpierała duma, iż przypadł im zaszczyt towarzyszenia nam.

Czekanie na ogłoszenie amnestii nie budziło większych emocji. A po jej ogłoszeniu, tzn. po przekazaniu więzionym jej treści przy użyciu "betoniarek", pozostało nam tylko czekać na swoją kolej. Spotkanie z naczelnikiem, na którym w grupie z innymi więźniami zostaliśmy pouczeni, jak należy zachowywać się po opuszczeniu tego "szacownego" przybytku, było znakiem, że nastąpi to niebawem. Jednak ciągle miałem "ograniczone zaufanie" do postanowień amnestii, a zapewnienia współlokatorów celi, że to na pewno będzie wyjście na wolność, przyjmowałem jako wyraz ich osobistych życzeń. Następnego dnia, tj. 26 lipca, po śniadaniu, jako pierwszy z naszej celi, otrzymałem polecenie, żeby się spakować i przygotować do wyjścia. Gdy opuszczałem celę, oddałem pozostającym w niej to wszystko, co według nich miałem najlepszego – cały posiadany zapas papierosów.

Po przywitaniu się z rodziną, czekającą już pod więzienną bramą, poszliśmy razem do kościoła Bożego Ciała na krótką modlitwę, by podziękować Bogu za opiekę w chwilach doświadczeń. A potem do domu.

W "Miastoprojekcie" przyjęto mnie bardzo ciepło. Wzruszające było to, że mimo nacisków ze strony "władz" nie otrzymałem wypowiedzenia pracy. Wybronił mnie ówczesny dyrektor biura Staszek Ołpiński, który w pierwszej Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność", jeszcze przed stanem wojennym, pełnił funkcję wiceprzewodniczącego. Konspiracyjna zakładowa "Solidarność" przyjęła sobie za punkt honoru wyrównanie mi obniżonych przez aresztowanie zarobków. Oczywiście, że nie wszyscy byli tacy życzliwi. Tadziu Konieczny, były przewodniczący Rady Zakładowej, który zaraz po ogłoszeniu stanu wojennego nie omieszkał obiecać mi, że teraz to on mi pokaże, który związek jest lepszy, nie okazywał mi sympatii. A z jego przyjaciela Kazika Rabczuka zrobiłem sobie wroga, gdy kiedyś na korytarzu biura, na jego pytanie "Co słychać u naszego wspólnego przyjaciela Rysia", odpowiedziałem bez odpowiedniego zastanowienia, że wstąpił do ORMO w Algerii. I zostałem nazwany "mendą". Kazik podniesionym głosem, niemal krzykiem, powtórzył to kilka razy i zrobiło mi się głupio. Myślę, że nawet to, że razem z Tadziem wspomagali "siły porządkowe", gdy my np. szliśmy wezwani apelem RKS-u manifestować na ZOMO-strasse, nie usprawiedliwia mojej złośliwej prowokacji. Inny kolega, Kazik Klimczewski, gdy mnie spotykał, mówił "Dobry wieczór". Przestał, gdy mu powiedziałem, że mnie też robi się ciemno w oczach, jak go widzę.

Z olbrzymią przyjemnością natomiast wspominam chwile u "sprawdzających", gdzie chodziłem nie tylko z projektem do sprawdzenia. Wiesiek Kiełczewski parzył smakowitą kawę, nawet z surowca powierzonego. Ale jeszcze lepsze były "konsultacje", jakich udzielał słuchaczom, często zagubionym w wygładzaniu swoich zwojów mózgowych. Poglądy miał klarowne, a sposób ich wyrażania bezkompromisowy i błyskotliwy. Prawie każdą jego wypowiedź można by wykorzystać jako motto lub hasło do jakiegoś działania. A wtórował mu Witek Maciejewski. Byłem dumny, że traktowali mnie jako swego przyjaciela.

Po paru spokojnych miesiącach przekazałem Zosi informację, że czuję się odrzucony i niepotrzebny. I równocześnie pytanie, czy nie dałoby się tego zmienić, i czy nie przydałbym się w jakimś działaniu. Okazało się, że będę mile widziany jako kierowca swojego samochodu, którym będę woził różne rzeczy. Nigdy przedtem ani potem nie odwiedzałem tylu różnych dziwnych miejsc we Wrocławiu. Na Kozanowie, Kuźnikach, Karłowicach, Biskupinie, Książu Małym, Ołbinie, gdzieś za Psarami, a nawet w lesie za Obornikami. O różnych porach, pod różnymi adresami, odbierałem lub zostawiałem różne rzeczy, przekazywałem różne informacje lub dowoziłem jakąś osobę. Polecenia przekazywał mi Witek na karteczkach wielkości pół biletu tramwajowego.

Były oczywiście chwile, gdy z niepokojem myślałem, jak zniosłaby to moja rodzina, gdyby mnie znowu "zgarnęli", i co przeżywają domownicy, gdy wieczorami wyjeżdżam do miasta. Również i moje odczucia nie były wolne od emocji i strachu. A gdy któregoś deszczowego wieczoru, jadąc do "magazynu" z wydawnictwami drugiego obiegu i materiałami poligraficznymi, zgubiłem na Nowodworskiej lewe tylne koło w moim starym fiacie, jadąca ze mną "Biała" powiedziała, że to napewno znak, żebyśmy dzisiaj tam nie jechali. Więc po odszukaniu koła i śrub mocujących, z pomocą kierowcy autobusu, który nam poświecił, i po doprowadzeniu samochodu do użytku wróciliśmy do domu. Ponieważ to się wydarzyło po naprawie hamulców w warsztacie, przyjąłem, że Opatrzność, aby nas chronić, posłużyła się tym razem niesolidnym mechanikiem.

Bardzo czasochłonną i żmudną czynnością była jedna z form konspiracyjnej działalności, mianowicie, rozsyłanie do kilkudziesięciu adresatów kolejnych numerów "Solidarności Walczącej". Zajęła się tym moja żona, Krzysia, z pomocą starszej córki, Madzi, i przyjaciółki, Reni Pacholarz. Od wypisywania długopisem prawie stu adresów, składania gazetek, zaklejania kopert i naklejania znaczków bolały ręce i robiły im się pęcherze na dłoniach.

W 1986 roku tradycyjnie, jak w poprzednich latach, wybraliśmy się na organizowany przez RKS pochód "pierwszomajowy". Tym razem spotkanie zostało wyznaczone pod domem Władka Frasyniuka. Szliśmy tam we czworo: Madzia z mężem Mirkiem, Krzysia i ja. Młodsza córka Kasia tym razem została w domu z babcią. Na ul. Sienkiewicza szliśmy już w strumieniu osób podążających w tym samym kierunku całą szerokością chodnika. Spotykaliśmy wielu znajomych, a także znanych mi tylko z widzenia, m.in. profesora Wiszniewskiego. Gdy zobaczyliśmy, że pod domem Frasyniuka odbywa się "sprzątanie", poszliśmy na przystanek tramwajowy z zamiarem powrotu do domu. Z jakiegoś powodu "siły porządkowe" przyszły "posprzątać" przystanek i rozpoczęły tę czynność od naszych dzieci. Z doświadczenia wiedzieliśmy, że "esbecja" ma skłonność do zgarniania młodych, więc stanęliśmy w ich obronie. Można powiedzieć, że skutecznie. Młodych zostawili, a nas zaprosili do "budy". W ten sposób spędziliśmy czterdzieści osiem godzin pod dachem, który nas osłonił przed radioaktywnym opadem z Czarnobyla. Żona ten czas spędziła w areszcie przy Grunwaldzkiej, a ja przy Łąkowej. Bałem się i modliłem, by to nie było zbyt trudne przeżycie dla niedoświadczonej "słabej kobiety", chociaż odnosiłem wrażenie, że przyjmuje to spokojnie, jak coś, czego się spodziewała. Nie powiem, żeby dla mnie to była codzienność, ale miałem za sobą jakieś doświadczenie, więc nie przeżywałem tego tak jak ona.

Późno wieczorem, po przewiezieniu nas z Grunwaldzkiej, dostaliśmy kolację – chleb, smalec i kawę. Zaproponowałem, żeby przed posiłkiem odmówić modlitwę. W celi było nas pięciu, pozostali to młodzi mężczyźni w wieku po dwadzieścia kilka lat. Jeden z nich zapytał, dość agresywnie, czy jestem księdzem. Wyjaśniłem, że jestem katolikiem, i że dobrze byłoby w naszej sytuacji mieć Pana Boga po swojej stronie. Gdy rano przed śniadaniem poszedłem do toalety i łazienki, a w tym czasie posiłek dostarczono do celi, wszyscy czekali na mnie i na modlitwę.

Pamiętam, jak w 1982 roku poszliśmy na "pochód pierwszomajowy" z młodszą córką, Kasią, i jak milicjanci gonili wszystkich "nieuporządkowanych", wśród nich i nas, po placu młodzieżowym i sąsiednich ulicach. W pogoni za wrogami władzy ludowej jeździli milicyjnymi fiatami przez podcienia budynków i strzelali między ludzi granatami z gazem łzawiącym. Pamiętam również, jak z przejeżdżającego samochodu milicjant mierzył do nas, i jak w ostatnim momencie udało nam się schować z Kasią za okrągły filar podcienia i wymierzony w nas granat trafił w beton. Kasia miała wtedy osiem lat, płakała od gazu i ze strachu, więc czym prędzej musieliśmy wracać do domu. Już nie zobaczyliśmy, jak legalny pochód, wzbogacony akcentami "Solidarności", został pod trybuną honorową ostrzelany gazem i polany wodą, bez oszczędzania stojących na trybunie przedstawicieli władzy ludowej. Widziały to na własne oczy Krzysia z Madzią, bo udało im się razem ze sporą grupą "Solidarności" dotrzeć pod samą trybunę. Wtedy władza ludowa, silna wprowadzonym stanem wojennym, nie patyczkowała się. Wierzyła, że można jeszcze rządzić za pomocą siły.

W roku 1986 władza nie okazywała tego, ale już wiedziała, że siłą rządzić nie może. Że kiedy ludzie mniej się złoszczą, a więcej się śmieją i jest im coraz bardziej wszystko jedno, to trzeba zmienić metody. Widać to było również po zachowaniu "biurowego opiekuna", który poczuł potrzebę odbycia rozmowy ze mną. Miał swój gabinet przy Łąkowej, w tym samym budynku co areszt, ale chyba na najwyższym piętrze. I tam odbyło się nasze spotkanie. W wygłoszonym monologu wyraził swoje niezadowolenie z faktu, że nie widzi u mnie poprawy, że ciągle podpadam i psuję mu wizerunek. Bo brak skuteczności podważa jego wiarygodność. Na moją prośbę, by spowodował zwolnienie do domu mojej żony, odpowiedział, że zrobi, co będzie mógł. Jeżeli mówił szczerze, to chyba nie mógł nic.

Gdy w 1985 roku, w styczniu chodziłem do sądu na rozprawy Piniora, "opiekun biurowy" też prosił, żebym tego nie robił, gdyż "nie jest to dobrze widziane". Przy kolejnej rozmowie, prowadzonej ponad rok później, odnosiłem wrażenie, że chodzi mu o to, żebym zrozumiał, że jest jakaś transcendentna siła, której on służy, i której trzeba się koniecznie podporządkować. Jego zdaniem większość ludzi postępuje głupio i lekkomyślnie naraża siebie i swoich bliskich. Mówił, że on był kiedyś ministrantem, ale nie rozumie "teatralnego" czy "cyrkowego" zachowania wiernych w kościele – te śpiewy mało kościelne, te przemówienia polityczne czy te niepoważne oklaski. Moja uwaga, że może to jednak czemuś służy, wzbudziła jego zainteresowanie. Wyjaśniłem, że miałem na myśli tylko to, że może to służyć Większej Chwale Bożej.

Rok 1989 był urzeczywistnieniem niemal wszystkich pragnień i marzeń. "Solidarność" znowu może działać jawnie... Zwycięstwo w wyborach... Pierwszy rząd solidarnościowy... Aż tu nagle policzek... Wybranie na Prezydenta człowieka, który wypowiedział Narodowi wojnę. Ale widocznie zasłużyliśmy sobie na to. A może chodziło o to, by się przygotować do następnych policzków, jeszcze boleśniejszych...?

Pierwszym przewodniczącym Komisji Zakładowej w "Miastoprojekcie" została Grażyna Grześkowiak, osoba bez doświadczenia w takiej pracy, ale sympatyczna, bardzo energiczna i pracowita, tryskająca radością i przepełniona entuzjazmem. W skład Komisji weszli m.in. Ania Cegielska, Henio Gajownik, Waldek Kowalski, Karol Gołda, Jurek Woszczyński, Krystian Dusza... i ja. A całą biurową robotę wzięła na siebie Marysia Demkow.

Długo po likwidacji "Miastoprojektu" utrzymywaliśmy ze sobą kontakty i spotykaliśmy się. Teraz kontakty są coraz luźniejsze, chociaż mieszkamy tak blisko... Jestem przekonany, że każdy z nas z przyjemnością wraca myślami do tamtych czasów, gdy byliśmy razem, i do tamtej "Solidarności".

A to, co pozostało z "solidarnościowej" elity politycznej, napawa żalem, myślę, że nie tylko mnie.

Ryszard Kożuch
Wrocław, grudzień 2000 roku




Rozmiar: 27837 bajtów