Rozmiar: 27837 bajtów

Była Solidarność

Romuald Lazarowicz

Relacjonowanie wielkich historycznych wydarzeń, próby bilansu z nieodległej perspektywy, jeszcze za życia uczestników, wymagają wielkiej ostrożności. Po pierwsze, zawodna pamięć podpowiada coraz to nowe wersje przeszłości, po drugie – na jej obraz wpływa zarówno znajomość następstw tych wydarzeń, jak i współczesne uwikłania uczestników. Po trzecie wreszcie, nie wszystkie jeszcze dokumenty ujrzały światło dzienne, a występuje już tendencja do wyjmowania wydarzeń z ich rzeczywistego kontekstu. W rezultacie dwie, trzy dekady to czas niewystarczający do stworzenia w pełni obiektywnego obrazu ważnego węzła historii. Z drugiej wszakże strony, gdy obserwujemy komiksową, prostacką wersję przebiegu II wojny światowej, pokutującą obecnie w mediach i w świadomości ludzi (na Wschodzie i na Zachodzie), trudno o ufność, że konsekwencją dystansu czasowego jest obiektywizm i dojrzałość analiz. W rezultacie od samego wydarzenia łatwiej jest opisać jego konsekwencje, nie zależą one bowiem tak ściśle od jego takiego czy innego jego przebiegu.

Chodziło o Polskę

Mija ćwierćwiecze od wielkich dni, czasu, kiedy po dekadach praktycznego nieistnienia, Polska wracała na światową scenę. I to w imponujący sposób. Swoją własną zbiorową decyzją, stawiając otwarte wyzwanie systemowi, choć nie decydując się na zgubne, prowadzące wprost do katastrofy szaleństwa. Odważnie, ale i realistycznie. Mowa oczywiście o dniach naszej, solidarnościowej „rewolucji”. Wielu jest dziś krytyków wskazujących na pragmatyczny, ograniczony charakter żądań strajkujących. Tyle że jest to właśnie abstrahowanie od całego kontekstu zewnętrznego. Uzyskano wtedy maksimum tego, co było do zdobycia (niektórym nawet zdawało się, że było to zbyt wiele).

Upadek komunizmu i wyzwolenie kraju spod sowieckiego dyktatu w bliskiej przyszłości wydawało się w tym czasie absolutnie niemożliwe. Był rok 1980, czerwone imperium dysponowało olbrzymią siłą, zdolną całkowicie zniszczyć świat, obejmowało połowę globu i rozszerzało swoje władztwo na kolejne kraje – od Afganistanu przez Bliski Wschód i Afrykę po Amerykę Południową. Zachód był w defensywie. Nikt, najbardziej przenikliwi analitycy i eksperci nie byli w stanie przewidzieć, że do końca pozostało tak niewiele czasu. Zewnętrzne uwarunkowania powodowały więc, że niemożliwe było postawienie wprost haseł niepodległości Polski i wolności obywateli. Zresztą bezpośrednim powodem protestów było stałe pogarszanie się warunków życia, rozumiano jednak powszechnie, że ich przyczyną były komunistyczne porządki w kraju. Bardziej lub mniej intuicyjnie wybrano wyjście najlepsze: ruch rewindykacyjny przyjął formę związkową, najtrudniejszą do propagandowego i politycznego zwalczania przez komunistyczne państwo. Kostium ten był od początku czytelny dla każdego, czego dowodem jest lawinowy wzrost liczebności legalnej już „Solidarności”. W jej ramach znalazły się wszelkie grupy społeczne, w tym i te najdalsze od syndykalistycznych zainteresowań i lewicowych przekonań.

Socjalistyczna mimikra przybierała i takie formy, jak zbiorowy śpiew Międzynarodówki podczas... antyreżimowych demonstracji (udane, choć może niezbyt dla mnie sympatyczne przejęcie i odwrócenie do własnych celów środków przeciwnika). Inny przykład to często wykpiwane dziś hasło „Socjalizm tak, wypaczenia nie” i akceptacja tzw. kierownicy („kierowniczej roli PZPR w państwie”). To przecież były elementy toczącej się w PRL gry. Zwolnił nas z niej dopiero stan wojenny, choć nie wszyscy się w tym od razu zorientowali. Stanowczo grę tę przerwała w 1982 r. organizacja „Solidarność Walcząca”, atakowana wówczas za to również przez ludzi, którzy dwa lata wcześniej zasilili grupę ekspertów przy komitecie strajkowym, przez tych samych, którzy także dziś pełnią wiele prominentnych funkcji. Dla nich stawianie haseł niepodległości i antykomunizmu wciąż jeszcze uchodziło wówczas za przejaw naiwnego oszołomstwa, jeśli nie za prowokację. Osoby te nadal się jednak mają za ludzi przenikliwych i rozsądnych!

Warto przecież podkreślić, że głos tej grupy ekspertów miał niewielki wpływ na formułowane w 1980 r. żądania i przebieg negocjacji z komunistami. Gdy „eksperci” stanowczo nawoływali do umiaru i przedstawiali katastrofę, jaka czeka strajkujących z powodu żądania wolnych związków zawodowych, negocjatorzy ze stoczni z tego właśnie uczynili swój naczelny postulat. I to właśnie wokół tej organizacji, nominalnie związkowej, przez 16 miesięcy i później organizowało się wolne (na miarę warunków) życie Polaków. Ta właśnie organizacja stała się sposobem i narzędziem walki z komunizmem, a jednocześnie urosła do rangi narodowego mitu, bardzo nośnego zresztą i poza Polską. Prawdę powiedziawszy, hasło wolnej i niepodległej Polski poruszyłoby bardzo niewielu ludzi na świecie, natomiast „Solidarność” była czymś nowym, świeżym i trafiającym do wszystkich. Gdy wkrótce nadszedł stan wojenny, o „Solidarność”, a więc o Polskę, upominali się w świecie ludzie z bardzo sprzecznych pozycji, często tacy, którzy dążenia narodowe mają zwykle w pogardzie. To oczywiście handicap, których zresztą nasza „Solidarność” miała więcej (by wspomnieć choćby dojście do władzy Ronalda Reagana w USA i rok wcześniej Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii).

Novum stanowił i ostentacyjnie chrześcijański charakter tego związku zawodowego, zwłaszcza w szybko laicyzującej się Europie. Polacy trafnie uznali Kościół za sojusznika w walce z komunizmem.

Legenda Wałęsy

Wracając do strajku, który ufundował „Solidarność”, trzeba sprostować pewne nieporozumienie. Negocjacje z delegacją władz PRL w Stoczni Gdańskiej prowadził nie Lech Wałęsa (choć w nich uczestniczył), a Andrzej Gwiazda, człowiek uczciwy, o niezłomnych zasadach. To on doprowadził do zwycięstwa strajkujących i to jego powinien nosić na ramionach rozradowany tłum zebrany pod bramą stoczni. Uznano jednak, że robotnik, o którego przywrócenie do pracy rozpoczął się strajk, będzie lepszym symbolem niż wygadany inżynier. To również świadectwo formatu Andrzeja Gwiazdy: usunął się w cień, bo uznał, że tak będzie lepiej dla Sprawy. Fragment prowadzonych przezeń negocjacji z Mieczysławem Jagielskim pokazuje zresztą znany film dokumentalny Robotnicy 80. Sam Wałęsa doprowadził do zakończenia strajku już po trzech dniach, kiedy władze wojewódzkie zgodziły się na podwyżkę płac stoczniowców. Nie miał żadnych wielkich planów, to mu wystarczało. Z wielkim trudem część rozchodzących się ludzi zatrzymały i strajk uratowały Alina Pieńkowska i Anna Walentynowicz. Dopiero w tej drugiej fazie sformułowano słynne 21 postulatów i wymuszono na władzach PRL rozpoczęcie negocjacji.

Lech Wałęsa błyskawicznie został uznany za uosobienie sierpniowego protestu, a wkrótce i „Solidarności”. Równie szybko dały o sobie znać negatywne cechy jego charakteru: buta, pyszałkowatość, dyktatorskie zapędy. Bardzo szybko odsunął od władzy tworzącego się związku ludzi samodzielnych: Andrzeja Gwiazdę, Annę Walentynowicz, Ewę Kubasiewicz i innych. Spotkał się z niewielkim oporem, bo usuwani działacze nie chcieli szkodzić „Solidarności”. Dlatego też sprawa ta znana była jedynie wąskiemu gronu wtajemniczonych. W swojej właśnie wydanej książce dokładnie relacjonuje to Ewa Kubasiewicz (Bez prawa powrotu, „Wektory”, Wrocław 2005). Dla dobra związku legenda Wałęsy była podtrzymywana również w stanie wojennym nawet przez jego przeciwników. Nagroda Nobla formalnie była przyznana Wałęsie, powszechnie jednak rozumiano to jako nagrodzenie i wsparcie „Solidarności”. Od początku wszakże był on (i jest) przekonany, że przesądziły o tym jakieś wybitne cechy osobiste, które się w nim nieoczekiwanie ujawniły. Wciąż kreuje się na przenikliwego wizjonera, powtarza o swych „wariantach”, będąc faktycznie osobą małego formatu, niezbyt mądrą, przypadkowo wyniesioną na fali wydarzeń. Tworzy wciąż nowe wersje historii Polski i własnej przeszłości. Był marnym przewodniczącym „Solidarności” (choć bardzo w swoim czasie popularnym, jako jej symbol) i fatalnym prezydentem, nic dziwnego, że wbrew uporczywej medialnej reklamie stracił ogromną większość poparcia, jakim kiedyś się cieszył. Jego umizgi do Wojciecha Jaruzelskiego i świeżej daty przyjaźń z Aleksandrem Kwaśniewskim budzą dziś jedynie politowanie.

Dlaczego tym razem się udało?

Szczęście protestu sierpniowego polegało na tym, że trafił w schyłkową fazę kolejnej ekipy sprawującej władzę w PRL. Charakterystyczne dla niej były: pewna inercja, ociężałość i niechęć do podejmowania decyzji – rodzaj „zmęczenia materiału”. Nie wchodząc tu w przyczyny zjawiska, trzeba przypomnieć cykliczność władzy PRL: wszystkie kolejne ekipy rządziły krajem 10-11 lat, po czym przekazywały (raczej nie dobrowolnie) władzę następcom – tak było od Bieruta po Jaruzelskiego. Postęp polegał na tym, że w końcówkach dwóch pierwszych dekad polać się musiała krew, bo władza traciła panowanie nad sobą samą, w następnych zaś towarzysze obrośli w piórka, byli już rozprzężeni, „zdemoralizowani”, utracili wiarę i niechętnie brali odpowiedzialność za cokolwiek. Uciekali od decyzji. Strajki lata 1980 r. wybuchły, gdy Edward Gierek wypoczywał na Krymie, a jego podwładni nie byli w stanie wypracować żadnej taktyki, poza nieudolną propagandą, wygaszaniem strajków w kolejnych regionach podwyżkami płac i – nieco później – próbami skłócania środowisk strajkujących (Szczecin kontra Gdańsk). Na Krym słano uspokajające wieści, aż... było za późno.

Praktycznie wszyscy wiedzieli, że zawarte porozumienia będą dotrzymywane przez komunistów jedynie przez pewien czas, że uderzenie nastąpi prędzej czy później. Ale najważniejsze w zwycięstwie Sierpnia 80 było właśnie zyskanie czasu, swoistej przerwy w komunizmie. Podnosiły się wówczas głowy, prostowały karki. W orbitę polskości, tradycji i historii narodowej wciągnięta została spora część grupy „wykorzenionych”, o których pisał Kisiel w swoich Dziennikach, owego produktu socjalizmu od Łaby po Pacyfik. Polacy odzyskiwali poczucie własnej godności, zyskiwali samoświadomość. Towarzysze z PZPR tracili już na zawsze – bo nawet stan wojenny im tego nie wrócił – część swojej władzy. Do przeszłości odeszło też przekonanie (własne i innych), że to oni wytyczają jedyną możliwą drogę dla kraju.

Od początku, zaraz po podpisaniu porozumień w Szczecinie, Gdańsku i Jastrzębiu ruszyły, zarówno od strony politycznej, jak i praktycznej, przygotowania do przywrócenia status quo. Całe sztaby pracowały nad jak najskuteczniejszym uderzeniem w „Solidarność”. Wolność była nie do pomyślenia w kraju komunistycznym, nawet w okrojonej formie. Do związku skierowano „służbowo” wielu agentów, mających rozpracować najbardziej aktywnych jego członków. Tyle że sama „Solidarność” tajemnic szczególnych nie miała (z neofickim wręcz zapałem kultywowano w niej jawność i związkową demokrację), ujawniano natomiast wiele z łajdactw towarzyszy, członkowie związku byli bowiem wszędzie i uważnie patrzyli na ręce władzy. Ułatwiała to zdezorientowana w dużym stopniu cenzura.

Schyłek

Oczywiście, rozmaite siły wewnątrz „Solidarności” dążyły do uzyskania w niej wpływów, żadne jednak nie uzyskały przewagi – związek po prostu był na to zbyt wielki i za bardzo w nim dbano o przestrzeganie reguł. Udało się to dopiero w stanie wojennym, gdy wspomniany krąg „ekspertów” zdobył decydującą pozycję w ramach swoistego cichego, kroczącego zamachu stanu. To właśnie oni zawarli później z komunistami porozumienie „okrągłego stołu” i oni odpowiadają za kres etosu „Solidarności” i w istocie jej samej. Nawet formalnie w 1989 r. nie przywrócono legalności funkcjonującej nieprzerwanie (w podziemiu) „Solidarności”, a zarejestrowano nowy związek o tej samej nazwie. I upierali się przy tym negocjatorzy „strony społecznej”. Jak się wydaje, ułatwić to miało przejęcie pełnej władzy w związku (inaczej: pełny rząd dusz w Polsce), bez utrudniającej to relegalizacji.

Tym samym bodaj kierował się Wałęsa, który od grudnia 1981 r. stanowczo odmawiał zwołania statutowych władz „Solidarności”, nawet gdy nie groziło to praktycznie żadnymi represjami. Obecni w kraju członkowie Komisji Krajowej bezskutecznie się tego domagali przez osiem lat (od 1987 r. zorganizowani jako Grupa Robocza KK, później w ramach Porozumienia na rzecz Demokratycznych Wyborów w NSZZ „Solidarność”)! Padały absurdalne argumenty o „niesprawdzeniu się” członków KK, o wygaśnięciu mandatów (jeśli tak, to wygasł również mandat przewodniczącego), o „zdradzie” niektórych z nich... Wałęsa wolał po prostu współpracę z grupami pozastatutowymi, wcale nie tymi, które najaktywniej prowadziły podziemną działalność. I grupy te dominowały już w środowisku „Solidarności” w czasie rozmów „okrągłego stołu”. Na marginesie pewna uwaga: stan wojenny został zawieszony 31 grudnia 1982 r., a 22 lipca 1983 odwołany, ale z perspektywy podziemia, trwał aż do 1989 r. Owo „odwołanie” było faktycznie zabiegiem czysto propagandowym na użytek zewnętrzny, nie przywracało odebranych Polakom praw ani nie ograniczało despotycznej władzy PZPR. Najłatwiej potwierdzić słuszność takiego spojrzenia, przypominając sobie choćby śmierć księdza Jerzego Popiełuszki w 1984 r. – stan wojenny był już wtedy rzekomo przeszłością... Represyjność PRL-owskiej władzy jednak zdecydowanie osłabła w drugiej połowie lat 80. W 1988 r. było już możliwe zorganizowanie w Krakowie Międzynarodowej Konferencji Praw Człowieka z udziałem m.in. przybyłych z Zachodu opozycjonistów rosyjskich i rumuńskich, ale był to element innej rzeczywistości. W tym samym czasie brutalnie tłumiono jeszcze strajki, które w dwóch falach przetoczyły się przez Polskę, tolerowano natomiast wystąpienia o charakterze dysydenckim.

Jednym z głównych osiągnięć „Solidarności” była samoorganizacja narodu, pluralizm – zamiast płaskiej struktury, charakterystycznej dla państwa komunistycznego (jedna partia, jeden związek studentów, jedno harcerstwo, jedne związki zawodowe, jedna ideologia...). Zadaniem stanu wojennego było cofnięcie tego – w sferze oficjalnej prawie się to udało (nowym elementem było jednak podziemie). Proces ten wszakże złamała nowa polityka sowiecka. Oto w 1985 r. do władzy w Moskwie doszedł Michaił Gorbaczow, który wkrótce rozpoczął swoją pierestrojkę – jej celem było unowocześnienie imperium, choć z czasem proces wymknął się z rąk jej reżyserów i ograniczona demokratyzacja doprowadziła do załamania się całego systemu.

Generał Jaruzelski zawsze wiernie realizował sowieckie polecenia – tak było, gdy wprowadzał stan wojenny, i tak samo, gdy przyszła pierestrojka. Między bajki należy włożyć dzisiejsze opowieści generała, jak to od początku, już 13 grudnia 1981, miał na względzie ową kulminację wydarzeń w postaci porozumienia narodowego, zawartego przy okrągłym stole, i przekazanie władzy. Było po prostu tak, że w ciągu paru lat zmieniły się płynące ze wschodu dyrektywy. Gdy potrzebny był tyran, generał był tyranem, gdy demokrata – stawał się urodzonym i przekonanym demokratą!

Do połowy lat 80. reformy gospodarcze ekipy Jaruzelskiego nie wychodziły poza bezowocne brnięcie w kieracie socjalistycznej ekonomii. Pierwsze sygnały nadchodzących zmian otrzymali towarzysze z aparatu, wojsko i funkcjonariusze SB. Oni też byli pierwszymi i głównymi benficjentami wprowadzanych stopniowo reform liberalizujących gospodarkę. Spółki „nomenklaturowe” przejmować zaczęły za bezcen zakłady pracy, otrzymując przy tym lukratywne zamówienia państwowe, a często jednocześnie bezzwrotne dofinansowanie. Odbywał się „skok na kasę”, towarzysze rozgrabiali majątek państwowy. Określano to mianem prywatyzacji, mającej stanowić podstawę nowego ustroju. Proces ten zyskał półoficjalny placet w ramach „okrągłego stołu”. I to było sedno zawartego wtedy porozumienia: rządzący PRL-em przejmowali tyle majątku, ile zdołali zagarnąć, w zamian oddając część władzy. Wielkim niedopowiedzeniem była obietnica bezkarności dla wszelkich „zasłużonych dla władzy ludowej”, co później zostało określone przez premiera Mazowieckiego jako „gruba linia”.

Pisałem to wtedy, w roku 1989 i powtórzę teraz: porozumienie „okrągłego stołu” nie było potrzebne społeczeństwu, narodowi, „Solidarności”. Potrzebne było komunistom do łagodnego i bezkarnego wyjścia ze stworzonego przez siebie systemu i wejścia w uprzywilejowanej pozycji w kapitalizm państwowy. Nie było to możliwe bez zniszczenia „Solidarności”. Jednym z dowodów na to jest przebieg koncesjonowanych wyborów z czerwca roku 1989, w których głosujący nie posłuchali nawoływań „naszych” przedstawicieli i do tego stopnia masowo opowiedzieli się przeciwko komunistom, że dla dotrzymania litery „okrągłego stołu” trzeba było między dwoma turami wyborów zmieniać ordynację (istne horrendum!), czyli poniekąd wybory te sfałszować. Stało się tak mimo zastąpienia „Solidarności” nowym związkiem! Można sobie wyobrazić skalę trudności całej operacji, gdyby restytuowano właściwą „Solidarność”, z jej wybranymi władzami, jawnością i kolegialnością decyzji. Dlatego właśnie zniszczono „Solidarność” i dlatego w latach 1987-89 marginalizowano i ograniczano niepokornych (SW, MRKS, dolnośląski RKS i in.), tych faktycznie, których działalność wyrobiła pozycję Wałęsie i jego salonowym działaczom (bez aktywnego podziemia nie mieliby oni żadnego znaczenia). Robiono to – osobno, ale zgodnie – rękami funkcjonariuszy SB i tych działaczy, którzy z błogosławieństwem Wałęsy przejęli władzę nad podziemną „Solidarnością”. Oni bowiem też korzystać mieli na transakcji. Za splendor władzy i część majątku gotowi byli zaprzedać się diabłu.

Oczywiście, słyszymy i dziś, jakim błogosławieństwem dla Polski był „okrągły stół”. Gdyby nie on – powiada się – groziłby nam wariant rumuński, przelew krwi... Tylko kto miałby do nas strzelać: ci wspaniali PZPR-owcy i SB-cy, przyjaciele Adama Michnika, którzy tak kulturalnie i miło gawędzili przy stole? Jeśli nie oni, to kto? Żaden bunt funkcjonariuszy nie groził, bo faktycznie byli oni żywotnie zainteresowani zachodzącymi zmianami. W Rumunii krew się polała nie z braku okrągłych stołów, a dlatego, że w odróżnieniu od posłusznego Jaruzelskiego Nicolae Ceausescu nie chciał realizować pieriestrojki, w pełni wypowiedział posłuszeństwo Moskwie (co jednak w żadnym stopniu nie polepszyło doli jego narodu) i dlatego trzeba było wywołać powstanie. Poza Węgrami i Polską okrągłego stołu nie montowano właściwie nigdzie w Europie Wschodniej. Wszędzie zrezygnowano z komunizmu, ale nigdzie nie obdarowano komunistów tak obficie, jak u nas. I właściwie tylko u nas swoje uzurpacje wesprzeć mogą odwołaniem się do formalnego porozumienia, do dziś strzeżonego bardziej niż niepodległość przez jego „społecznych” sygnatariuszy.

Gorycz i... duma

Zadziwiająca jest łatwość, z jaką rezygnowano z ideałów w osiem lat po oddaniu życia w obronie „Solidarności” przez górników z „Wujka”, po śmierci wielu innych. Stan wojenny zniszczył „Solidarność” w dwojaki sposób: Służba Bezpieczeństwa i ZOMO wybiły z głów większości ludzi marzenie o łatwym zdobyciu wolności (na wysoką za nią cenę stać jedynie mniejszość, pozostali szukają nisz, w których mogliby przetrwać zawieruchę), a działacze „konstruktywni” zdominowali związek, przejęli w nim władzę i dogadali się z przeciwnikiem. Symbolizuje to najlepiej błyskawiczna fraternizacja Adama Michnika z postaciami najbardziej w Polsce znienawidzonymi: Wojciechem Jaruzelskim, Czesławem Kiszczakiem i Jerzym Urbanem. I to wkrótce potem, gdy w przededniu „okrągłego stołu”, w styczniu 1989 r., w ciągu 10 dni SB skrytobójczo zamordowała dwóch księży Stanisława Suchowolca (przyjaciel i kontynuator misji ks. Popiełuszki) i Stefana Niedzielaka, a w lipcu kolejnego, Sylwestra Zycha.

Nowa „Solidarność” posłużyła do pacyfikowania nastrojów w okresie przejściowym. W bardzo chytry sposób na nią właśnie złożono odpowiedzialność za wszelkie zło III Rzeczypospolitej. Gdy w końcu przestała być potrzebna, po prostu z niej zrezygnowano. Ci, którzy ją wykorzystali, stworzyli sobie nowe witryny. Jest dziś jednym z wielu związków zawodowych. Odwołuje się, co prawda, do spuścizny prawdziwej „Solidarności”, ale ma z nią niewiele wspólnego, poza... niechęcią do niej sporej części narodu. Zwłaszcza tej młodej, niewiele rozumiejącej z najnowszej przeszłości Polski, a nader elokwentnej w rozmaitych forach internetowych.

Charakterystyczne, że prawdziwi uczestnicy solidarnościowego podziemia odnieśli niewielkie lub zgoła żadne korzyści osobiste z upadku komunizmu, o który tak ofiarnie zabiegali. Najbardziej zyskali ci, którzy zniszczyli „Solidarność”, ów salon, o którym pisze Waldemar Łysiak. Ze zdumieniem dowiadujemy się czasem nawet istnych rewelacji: oto o wolność Polski walczyli w komitetach partyjnych i Kwaśniewski, i Oleksy, i cały tabun ich towarzyszy. I choć niszczyli podziemie, to w istocie je popierali.

Pełne znaczenie „Solidarności” w historii drugiej połowy XX stulecia nie zostało jeszcze – jak sądzę – do końca odkryte. Trudno oszacować choćby, w jakim stopniu przyspieszyła rozkład światowego systemu komunistycznego, bo, że jakiś wpływ na to miała, nie ulega wątpliwości – z drugiej strony trudno sądzić, by był to wpływ decydujący. Na pewno jednak „Solidarność” była jednym z najważniejszych elementów wyznaczających kształt świata w kończącym się XX wieku. Stanowiła przy tym nadzieję i inspirację dla bardzo wielu ludzi – od Berlina Wschodniego po Pekin.

Z pewnością zmarnowane zostało wiele szans, które „Solidarność” otwarła. Na pewno powiodło się jej „obłaskawienie” i „zagospodarowanie” przez politycznych hochsztaplerów, wprzęgnięcie w sprawy istotnie sprzeczne z jej powołaniem i – w końcu – zniszczenie. Była jednak czymś dobrym, wspaniałym, była naszym wielkim wkładem w historię najnowszą. Na krótki czas ukazaliśmy światu – i sobie samym – własną wielkość, patriotyzm. I to, że gdzieś tam istnieje duch narodu, odmienny od tego, co widzimy na co dzień, na ogół przysłonięty przez ohydę otaczającej nas rzeczywistości III RP.

Romuald Lazarowicz

PS. Tekst ten nie aspiruje do całościowego opisania historii „Solidarności”, pomija też wiele istotnych jej aspektów (jak choćby agentura SB w podziemiu i kwestia teczek). Wiele zjawisk i wydarzeń zostało jedynie zasygnalizowanych. Celem była jednak próba spojrzenia „z lotu ptaka” na zamknięty, ale nieodległy, etap historii Polski, przy okazji rocznicy porozumień sierpniowych.

Rozmiar: 15471 bajtów





Rozmiar: 27837 bajtów