Rozmiar: 27837 bajtów

Antoni J. Wręga


Być wreszcie u siebie w domu...1

(Stan wojenny na Pomorzu Gdańskim w perspektywie lat 1981-1997)

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. pracowałem nad artykułem na temat prof. F. Konecznego. Artykułu tego, już nie ukończyłem. Poszedłem spać o 1.30 w nocy. Obudziła mnie jednocześnie Magda, moja żona i natarczywe pukanie do drzwi. Spodziewaliśmy się przyjazdu, około godz. 6 nad ranem przyjaciół z Poznania, z Ruchu Młodej Polski (Marek Jurek i inni). Było jednak jeszcze na nich za wcześnie; pociągi nie przychodzą przecież nigdzie na świecie wcześniej, a w P.R.L.-u notorycznie się spóźniały. Podchodząc do wizjera w drzwiach miałem złe przeczucie. Ujrzałem zdeformowaną, choć jakby znajomą twarz. "Znajony-nieznajomy" wykrztusił natarczywym głosem powtarzając w kółko: Toni, Toni! Jestem ze Stoczni. Mam dla Ciebie wiadomość. Otwórz! Wydawał się być sam. Nie chcąc dopuścić do obudzenia w środku nocy o godzinie trzeciej nad ranem dzieci i sąsiadów, szybko zdecydowaliśmy się go wpuścić.

Momentalnie po otworzeniu mieszkania (Gdańsk-Morena, Burgaska 6) wtargnął weń mężczyzna w cywilu, w wieku około 38 lat, uzbrojony w pistolet wraz z sześcioma, może ośmioma młodymi, umundurowanymi milicjantami. Dowódca wymachiwał nam przed nosem moim nakazem internowania. Nie wiedzieliśmy dokładnie, co to takiego. Adres na świstku papieru nie był już aktualny od ponad roku. Później dowiedzieliśmy się, że esbecy byli już także w Sopocie przy ulicy Kazimierza Wielkiego 1/2, gdzie mieszkaliśmy poprzednio, do sierpnia 1980 r. To dowód, że stan wojenny i aresztowania były przygotowywane już od początku powstania "Solidarności". Pomimo protestów Magdy wyprowadzono mnie do milicyjnego radiowozu. Mnie to jakoś nie dziwiło. Rozpoczęła się podróż w nieznane, jak poźniej okazało się do Strzebielinka. W mroźną noc, w atmosferze nagle triumfującej przemocy. "Znajomy-nieznajony" zarządził, aby wpierw zajechać do któregoś z komisariatów. Chodziło chyba o złożenie meldunku o schwytaniu groźnego "wroga ludu". Panowało milczenie, później tylko jeden z milicjantów, po godzinie lub dwóch, gdy większość kimała już w "suce", szeptem wyznał mi tonem, jakby usprawiedliwienia, że tak szybko, jak tylko skończy się stan wojenny, wyjeżdża do rodziny do RFN-u.

"Znajomy" siedział obok kierowcy i pokazywał drogę wśród zasp. Należał do gatunku łapsów, których wątpliwą przyjemność miałem spotykać na swej drodze także po wyjeździe z kraju, a nawet po powrocie z emigracji. Z ochotą zapoznam się z ich personaliami w wyniku wejście w życie ustawy lustracyjnej, o ile – oczywiście – Prezydent, nie zawetuje tego prawa. Zwrócę im jednak honor, o ile okaże się, że poprzez swoją wstydliwą działalność przyczynili się choć trochę do odzyskania przez Polskę niepodległości.

Do Strzebielinka przywieziono tego dnia ponad 200 osób, w tym kilkadziesiąt kobiet, które po paru godzinach wywieziono dalej w nieznane. Znalazłem się w 16-osobowej celi m.in. w towarzystwie Andrzeja Drzycimskiego, dotychczas nieznanego mi Macieja Jankowskiego i... Mieczysława Wachowskiego. Ten jako jedyny z naszej grupy zachowywał zimną krew, położył się spokojnie na środkowym pojedynczym więziennym łożu (większość była piętrowa) i czekał na zwolnienie. Wachowski z miejsca stwierdził, że zaraz będzie wolny, jest bowiem potrzebny Przewodniczącemu Wałęsie do rozmów z rządem... i tak też się stało. Widać było, jak na dłoni, że zostało to ukartowane. Błąd w sztuce! Posiadam jeden z pierwszych strzebielińskich grypsów, który głosi zgodną opinię nie tylko naszej celi, ale i obozu, że w ten sposób Mietek (jak go nazywano) postawił się w bardzo podejrzanym świetle. Przed południem 13 grudnia kierowca Wałęsy, jako jedyny aresztowany mężczyzna opuścił Strzebielinek. Następne zwolnienie – paru osób po podpisaniu "lojalki" – miało miejsce, gdzieś dopiero po miesiącu (Nie liczę tu dość wczesnego – jeszcze w 1981 r. – przeniesienia Mazowieckiego i towarzyszy, do wybranego "internatu" dla intelektualistów).

Dla mnie zdarzenie z Mietkiem było chyba mniejszym niż dla innych zaskoczeniem. Po miesięcznym pobycie w Londynie, we wrześniu/październiku 1981 r., gdzie przymierzałem się do zbierania materiałów do pracy doktorskiej na temat prasy konspiracyjnej Stronnictwa Narodowego w okresie II wojny światowej2, miałem okazję m.in. spotykać się z redaktorem naczelnym organu Stronnictwa Narodowego na emigracji śp. Antonim Dargasem. Łączyło mnie z nim wiele zainteresowań, wspólnych spraw i znajomych osób. Otóż Dargas wykazał wobec mnie spore zaufanie; zadziałał krąg polecających osób. Przekazał mi z prośbą o wręczenie swemu przyjacielowi z gimnazjum archiwalny, wojenny numer "Myśli Polskiej". Stary egzemplarz tego periodyku zawierał pierwszy wydrukowany artykuł śp. Lecha Bądkowskiego, pierwszego Rzecznika Prasowego NSZZ "Solidarność"3. Dargas i Bądkowski chodzili razem, przed wojną do gimnazjum. Zaufanie Redaktora Dargasa objawiło się również tym, że wyznał mi z dumą, że w jego domu-redakcji przy 8 Alma Terrace, Allen Str. mieszkał kiedyś (1979 r.)... kierowca Wałęsy – Mietek Wachowski. W pracach określonych służb nazywa to się "legendowaniem". Redakcja "Myśli Polskiej" mieściła się na parterze, a Mietek gościł w tym samym mieszkaniu zajmując pokój u góry.

Życie obozowe Strzebielinka zostało dość wcześnie opisane4. Dorzucam tu garść uwag. Kiszczak realizując swe zamiary – jak to rozumiem – zdobycia wartościowej agentury na usługi Moskwy na Zachodzie, już w marcu lub w kwietniu 1982 r. przysłał do Strzebielinka ekipę śledczo-werbowniczą z zamiarem złowienia naiwnych m.in. spośród osób związanych z Ruchem Młodej Polski (RMP). Próbowano przesłuchać Arama (Arkadiusza) Rybickiego, Andrzeja Jankowskiego i mnie. Jankowski odmówił. Rybicki i ja odbyliśmy rozmowy. Swoją relację przekazałem w liście do Jerzego Giedroycia5). Dodam tu jeszcze, że oficerowi Wojskowej Służby Wewnętrznej (WSW) wypadł magnetofon (standardowy "Grundig") z wnęki biurka na podłogę, którym manipulował jakoś nieostrożnie. Kapitan "Czyszkiewicz" – jak się przedstawił – pokazywał mi blizny po ranach na ramieniu, zachęcając w ten sposób do chlubnej w jego mniemaniu służby dla ludowej ojczyzny. Służył Moskwie, na co mu zwróciłem uwagę. Tu mnie zaskoczył (szczególnie jest to widoczne z dzisiejszej perspektywy) twierdząc, że według ich danych nie jest to takie pewne, że Związek Sowiecki przetrwa więcej niż 10 lat. Wspominałem później te słowa. Wielu wydawało się bowiem, że trwać będzie, jeśli nie wiecznie, to na pewno za ich ziemskiego żywota. Na podstawie wykładów i dyskusji w celi (i wcześniejszego rozpracowywania RMP) kapitan "Czyszkiewicz" zakwalifikował mnie, jako "patriotę". Roztoczył przede mną znane mu plany, jakie ma wobec Polski międzynarodowa masoneria i inne zachodnie tajne organizacje. WSW walczyło już z nimi, wedle słów kapitana, od dawna. Ciekawe, czy uganiali się po niebie również za UFO? Prezentacja narodowego komunizmu trwała godzinę. Kapitan przekazał mi sugestię Kiszczaka, aby się zastanowić. Próbował podsuwać papier do podpisania, ale kategorycznie odmówiłem. Wyraźnie pragnął posiać ziarno wątpliwości wobec lidera RMP, Aleksandra Halla – przeciwstawiając rzekomą tromtadrację Olka innym bardziej "realistycznie" nastawionym wobec władz uczestnikom i sympatykom RMP.

Tę akcję ówczesnych władz widzę dziś jasno, jako działania powiązane z zachęcaniem internowanych do wyjazdów na emigrację. Opór przeciw wyjazdom w Strzebielinku, na zewnątrz, w środowisku "Solidarności", stał się sprawą honoru dla wielu uwięzionych, dla innych oficjalnym stanowiskiem pełnym rozterki, kryjącym jednak chęć wyrwania się za "żelazną kurtynę". To ostatnie nie było mi obce. W zamyśle władz była to chęć "wyeksportowania" maksymalnie wielu wichrzycieli i przemycenia wśród nich do państw NATO i szerzej na Zachód, podobnie, jak to było po Powstaniu Węgierskim (1956 r.) czy po Praskiej Wiośnie (1968 r.) swoich agentów i prowokatorów. Wobec pogłębiającej się luki technologicznej pomiędzy państwami Sojuszu Północnoatlantyckiego i Układu Warszawskiego Moskwa obmyśliła plan zmniejszenia tego dystansu poprzez prowadzenie gier wywiadowczych, mających na celu ściągnięcie najnowocześniejszych technologii rękami emigrujących działaczy "Solidarności". Nie było już na Zachodzie ideowców pokroju Klausa Fuchsa (bomba atomowa) ani zblazowanych arystokratów-homoseksualistów w rodzaju Kima Philby i "piątki" z Cambridge, wysoko umiejscowionych w strukturze biurokratycznej Zachodu. Lub też było tego pokroju osobników o wiele za mało, w stosunku do potrzeb. I tu nagle objawiła się 10-milionowa "Solidarność", której 10-tysięczny rdzeń został jednym pociągnięciem pióra Jaruzelskiego sprawnie wyaresztowany. Pula ta mogła być i była dowolnie powiększana. Gry wywiadu – na koszt "Solidarności" i społeczeństwa polskiego – toczyły się nieprzerwanie przez lata osiemdziesiąte, doprowadzając paradoksalnie jednak "obóz socjalistyczny" do bankructwa. Temu właśnie należy zawdzięczać względnie łagodne potraktowanie nas, w przeciwieństwie do naszych poprzedników z AK, WiN-u, mikołajczykowskiego PSL-u i NSZ-tu. Być może, błędy Moskwy, a na pewno opór Zachodu, ocaliły nam życie. Gdy w Strzebielinku ogłoszono z początkiem 1982 r. zamiary władzy "wyeksportowania" nas na Zachód, szybko akces swój zgłosili prominentni urzędnicy "Solidarności": A. J. i H. J. Stwierdzili, że nie widzą dla siebie przyszłości w Polsce. Obaj stanowili w obozie na wiosnę 1982 r. taką prowyjazdową parę. A. J. znał już Zachód: służył bowiem na początku lat siedemdziesiątych (w ramach zasadniczej służby wojskowej, przed studiami) w ochronie Ambasady PRL w Brukseli. Ludziom RMP opowiadał częstokroć o partiach tenisa z ówczesnym ambasadorem PRL w Brukseli Stanisławem Kociołkiem (pamiętanym w Gdańsku za Grudzień '70), wypadach do Paryża "po świeże bagietki" i swoją fascynacji czerwonymi samochodami marki porsche. H. J. był byłym kapitanem Marynarki Wojennej, rodem z Krakowa. A. J. jeszcze przed końcem 1982 r. udał się do Chicago, H. J. gdzieś koło tego czasu stał się prawą ręką Jerzego Milewskiego z Zagranicznego Biura NSZZ "Solidarności".

Docent Wiesław Chrzanowski, doradca Wałęsy i Komisji Krajowej, cieszący się zaufaniem Kościoła, rozpoczął starania o uwolnienie uwięzionych członków RMP. Wykorzystał znajomość z lat studenckich z wicemarszałkiem Sejmu PRL, prof. Haliną Skibniewską (bezpartyjną); interesująca przyjaźń z lat studenckich – narodowiec i socjalistka z czasów sprzed "zjednoczenia" Polskiej Partii Socjalistycznej z komunistyczną PPR. Zostałem zwolniony w końcu czerwca 1982 r. Byłem jednym z pierwszych z tej puli, ponieważ zacząłem rozważać emigrację (a bezpieka miała dobre uszy). W rezultacie doprowadzając bezpieczniaków do białej gorączki przeciąganiem sprawy, wyjechaliśmy do Stanów Zjednoczonych via Frankfurt nad Menem w lipcu 1983 r. Oficer przygotowujący paszporty "w jedną stronę" (tj. tylko na wyjazd z PRL), posunął się w swych groźbach wobec Magdy, napomykając, że nasze dzieci może łatwo spotkać wypadek drogowy. Nie były to czcze pogróżki, wobec faktu tajemniczej śmierci (na tydzień czy dwa przed naszym wyjazdem) weterana opozycji lat siedemdziesiątych Jana Samsonowicza. Ubowcy musieli widać zrealizować swój plan wyjazdów. Od tego zależały ich premie.

Po wyjściu z obozu włączyłem się w umiarkowany i ostrożny (jak mi się wówczas wydawało) sposób w życie podziemne. Wśród części "starej gwardii" panowało bądź pełne realizmu przygnębienie, bądź entuzjazm oparty na tzw. pobożnych życzeniach. Nie był odosobniony weteran gdańskiej opozycji Mariusz Muskat, prorokujący w przyszłości rewolucję na kształt bolszewicki. Małe fakty cieszyły: w dniu śmierci Breżniewa wypito więcej niż zwykle rosyjskiego szampana. Praca podziemna wymagała nowych zastępów działaczy, z mniejszym stażem, ale za to też mniej znanych aparatowi represji. Złudzenia i miraże! Nie przesadzałbym bowiem z nadawaniem przedsierpniowej działalności opozycyjnej dość jednoznacznego miana konspiracji. Z założenia opozycja demokratyczna lat 1975-1980 działała jawnie, zgodnie z duchem Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ i Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w Helsinkach (1972 r.), której podpisanie przez satrapów Wschodu było początkiem ich końca i początkiem genialnego pokojowego zwycięstwa państw NATO nad Układem Warszawskim. Tajna miała być "technika" "drugoobiegowa". Miała, ale – samo życie korygowało utopię – nigdy w pełni nie była. Narodziny "Solidarności" przyniosły totalne obnażenie się opozycyjnych elit politycznych. W tej sytuacji konspiracja stanu wojennego miała taki sens, jak konspiracja AK po wysiłku czynu zbrojnego w II wojnie światowej i po naturalnej dekonspiracji spowodowanej czasem, działaniami okupantów i zdradą. Bardzo szybko zdałem sobie z tego sprawę.

Na to nałożyła się moja zdecydowanie ujemna ocena Wałęsy, jako przywódcy społecznego, Wałęsy, którym nieustannie oficjalnie zachwycali się wszyscy6. Źródło mojej niechęci sięga okresu przełomu listopada/grudnia 1980 r. Wymaga wyjaśnienia, na które wcześniej nie było sposobności, okazji ani też, społecznego przyzwolenia. Ponieważ mówimy o historii, jest więc czas na historię.

Moja znajomość z Wałęsą jest dla Przewodniczącego "Solidarności" incydentalna, dla mnie jednak ma unikatowe znaczenie. Wałęsę ujrzałem po raz pierwszy, chyba w 1977 lub 1978 r. w mieszkaniu Tadeusza Szczudłowskiego (emerytowanego wojskowego), działacza Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO), podczas wykładu być może Leszka Moczulskiego. Był, tak jak ja, siedzącym w kącie, nie zwracającym niczyją uwagę słuchaczem. Gdy w 1978 r. aresztowano mnie z ulotkami Kazimierza Świtonia z Wolnych Związków Zawodowych, pomylono nas. Kolportowano w prasie II obiegu wiadomość, powtarzaną przez Wolną Europę, że w Gdańsku zatrzymano niejakiego Wałęgę (Wałęsa + Wręga)7. Gdy Bogdan Borusewicz przyczynił się podczas strajku sierpniowego w 1980 r. do wywindowania Wałęsy na przywódcę Związku (bo p. Anna Walentynowicz była tylko... kobietą), który zdobył serca całej Polski – byłem dumny. Stałem się pracownikiem centrali "Solidarności" pod takim Przywódcą. Rychło jednak przyszło rozczarowanie. W zasadzie skrywałem je powodowany wymogami lojalności. Nigdy nie wystąpiłem przeciw Wałęsie. Opinię swoją wyrobiłem sobie jednak już w końcu 1980 r. Przed obchodami 10 Rocznicy Grudnia 1970 r. miałem okazję wystąpić, jako kierownik OPSZ (Ośrodka Prac Społeczno-Zawodowych) Regionu Gdańskiego NSZZ "Solidarność" podczas konferencji prasowej wraz z Przewodniczącym. Nigdy nie zapomnę tej orgii fleszów aparatów fotograficznych, oślepiających nas obu za prezydialnym stołem. Wałęsa tokował przez godzinę wobec zgromadzenia kilkuset dziennikarzy, kamerzystów i pomocników od kabli i mikrofonów. Nie dopuścił mnie, choćby na jedno słowo do głosu – a przyszedłem nie poimprowizować, jak ubóstwiany Lechu, ale faktograficznie przygotowany. Po czym nagle Wałęsa wstał i pozostawił mnie z garstką kilkunastu najbardziej dociekliwych osób, dwoma czy trzema dziewczynami-tłumaczkami... i wówczas dopiero porozmawialiśmy sobie, tym razem rzeczowo przez dwa-trzy kwadranse. Chodzi mi o to, że ja, choć nie gwiazda medialna – miałem jednak rzeczywiście coś do powiedzenia. Reprezentowałem grupę kilkunastu pracujących społecznie młodych historyków gdańskich (głównie studentów), zaangażowanych w zbieranie relacji świadków Grudnia '70, i w ich imieniu także chciałem podzielić się z przedstawicielami masowych środków przekazu wynikami naszej żmudnej pracy. Lech Wałęsa, jak niemal zwykle nieokiełzany, reprezentował zaś w potoku pozbawionym głębszej myśli tylko swoje przepotężne ego. Jego wystąpienie było puste treściowo, nie objawiło słuchaczom zbyt wiele ze stanu ówczesnej wiedzy o Grudniu.

Oceniłem, że Wałęsa – paradoksalnie, będąc przywódcą 10 milionowego Związku, nie jest w stanie współpracować w zespole, wyciągać – również dla siebie – głębsze korzyści z oparcia się o pracę zespołową. Oceniłem, że Lechu łatwy będzie do manipulacji, zarówno przez niedoświadczonych opozycjonistów i ich (mówiono wówczas powszechnie "oni", jak w książce Torańskiej) – szczwanych listów. Dla mnie to odkrycie było tragedią. W tym momencie wiedziałem już, że to tak musi się skończyć dla Wałęsy-polityka – prędzej czy później. Modliłem się, aby nie skończyło się to równie źle dla Polski.

Pewną przemożną cechą naszego życia politycznego ostatnich dwóch dekad jest ogromna rzesza osób publicznych, którzy swoją karierę zawdzięczają Wałęsie. Dotyczy to nawet, do pewnego stopnia, tak nieprzeciętnych postaci, jak Wiesław Chrzanowski – homo politicus, który zacząwszy działać politycznie podczas trudnych lat II wojny światowej, kontynuował swe powołanie przez okres PRL8. A cóż dopiero inni. Pierwsze symptomy tego zacząłem obserwować w 1980 r. wśród bliskich mi RMP-owców, prędko tworzących najbliższe otoczenie Wodza. Wiem, że działali z pobudek ideowych, aby wesprzeć Lecha moralnie i intelektualnie. Ileż błędów, ileż zaniechań! Miarę frustracji obrazuje fakt, że Wałęsa oficjalnie nazywany przez nich "Lechu", w rozmowach prywatnych zamieniał się w "Bokassę" (był taki wówczas "cesarz"- gdzieś w środku Afryki) – ksywka niemalże nazajutrz znana gdańskiej bezpiece, ponieważ do mikrofonów mówiło się śmiało. W okresie pomiędzy wyjściem z Strzebielinka a wyjazdem do Stanów Zjednoczonych, byłem świadkiem zabiegów o rozwój "podziemnego radia" Związku, systemów łączności i podsłuchów przeciwnika (o tym mógłby opowiedzieć coś, mój sąsiad, późniejy premier (Jan) Krzysztof Bielecki). Spotkałem się konspiracyjnie/pożegnalnie z B. Borusewiczem (wówczas z długimi włosami do ramion) i kilkakrotnie z Olkiem Hallem. Archiwalia ocalone wówczas (po 13 grudnia 1981 r.) z siedziby Związku, przechowywane konspiracyjnie, przekazałem w pierwszej połowie 1983 r., niemal w środku nocy Wieśkowi Walendziakowi. Środowisko RMP-owskie nie było entuzjastami naszego wyjazdu. Najbardziej bolałem nad opinią W. Chrzanowskiego; wydawała mi się nie do końca usprawiedliwiona (szczególnie w kontekście decyzji wyjazdu innych, także tych związanych z RMP).

Moim tajnym opiekunem w okresie przedwyjazdowym był kapitan Janusz Molka, (zwany często, potocznie, "z niemiecka": "Molke"), stary przyjaciel Halla z okresu, zanim ich obu poznałem. Molka kupił od nas meble – za 40 tys. ówczesnych złotych. Takie połączenie przyjemnego z pożytecznym! W ostatnich paru miesiącach przed wyjazdem Molka nachodził nas co tydzień pod pozorem zakupu nowości z zakresu literatury podziemnej. To, że był na ten towar łasy, było "w środowisku" od dobrych paru lat tajemnicą poliszynela. Molka oficjalnie nie angażował się w działalność polityczną czy związkową, z wyjątkiem... kolekcjonowania wydawnictw, a w szczególności nowości. Chwalił się wielokrotnie, że posiada największy zbiór w Polsce, w przyszłości do dyspozycji "Solidarności", RMP, jednym słowem... przyjaciół z opozycji. Po 1989 r. wyszło na jaw, jaki z niego przyjaciel. Podlegając bezpośrednio komuś ważnemu w Warszawie, zakonspirowany nawet przed gdańską bezpieką, Janusz zapragnął być pozytywnie zweryfikowany. Udał się do Warszawy z listem polecającym od legendy gdańskiego podziemia, samego "Borsuka" Borusewicza. I prawie się udało. Wówczas jednak pewien rozżalony pułkownik, który nie przeszedł przez sito, udał się do komisji weryfikacyjnej, walnął pięścią w stół i szczerze wygarnął: Co, jeżeli tego sk...syna przyjmujecie znów do służby [do MSW], to i ja też chcę! Istotą tego wystąpienia było, że pułkownik mniej szkód wyrządził "Solidarności", niż niepodejrzewany przez nikogo Janusz. Molka – nie przyjęty do służby – zniknął z horyzontu. Na początku lat dziewięćdziesiątych nakręcono o nim jednak film telewizyjny, który zrobił nieco szumu w środowisku9.

Molka na miesiąc lub dwa przed naszym wyjazdem polecił mi w oryginalny sposób pracę p. Lecha Gondka, historyka wywiadu II RP w Niemczech, mającego dostęp do specjalnych archiwów. Bardzo mi zachwalał ową książkę10, w aluzyjny sposób, który zasiał u mnie pierwsze ziarna wątpliwości wobec osoby mego interlokutora. Wyrażał się w taki oto sposób: To jest już historia, praca dla specjalistów, ale i teraz – wierz mi – można wiele dla Polski w tej dziedzinie zrobić! W jakiej dziedzinie? Dałem się mu jednak omamić w inny sposób. W związku z poszukiwaniem pracy na nowojorskim bruku, konkretnie w "Wolnej Europie" (której udzieliłem wcześniej – dzięki staraniom Wojciecha Wasiutyńskiego – wywiadu o sytuacji w kraju), spotkałem się na początku 1984 r. ze Zdzisławem Najderem, ówczesnym Dyrektorem Sekcji Polskiej RWE. Praca w tej rozgłośni była moim niezrealizowanym marzeniem. W nowojorskim hotelu (Najder był tam przejazdem), pod koniec spotkania przekazałem Dyrektorowi ostrzeżenie obwarowane moimi własnymi wątpliwościami. Janusz Molka usilnie mnie prosił na kilka dni przed wyjazdem: Toni, spotkasz się na pewno z Najderem, ja wiem to na pewno, bo musisz się spotkać! Musisz mu powiedzieć, że Santos L.[iszko] to komunistyczny agent w "Wolnej Europie". Wiem to na pewno, bo to on wsypał Olka [Halla] i Arama [Rybickiego] podczas ich pierwszej konspiracji [na początku lat siedemdziesiątych]. To narkoman, groźny człowiek, on rozłoży RWE. Musisz to zrobić! Kilka lat temu przeczytałem w "Rzeczpospolitej" nekrolog b. pracowników RWE, zamieszczony po śmierci śp. Santosa Liszki. Raz w życiu było mi wstyd, że dałem się podejść gnidzie. Więcej na temat obu postaci (M. i L.) mógłby powiedzieć Aleksander Hall, w latach siedemdziesiątych bowiem Liszko był sąsiadem Olka vis a vis. Molka zaś regularnie odwiedzał Halla. Myślę, że Najder był później zbyt zajęty wewnętrznymi sporami w polskim zespole RWE, aby nieświadomie wyrządzić, za moją przyczyną jakąś szkodę Santosowi Liszce. "Służby" nie marnowały żadnej okazji skłócania aktywnych antykomunistycznie Polaków.

Zabiegi Janusza Molki, choć wielce podejrzane, nie otworzyły mi jeszcze w pełni oczu. Momentem przełomowym był nasz wyjazd na emigrację promem z Gdańska do Lubeki. Zostałem poproszony o przewiezienie grypsu Jacka Merkela (napisanego na cienkiej bibułce, opakowanej w plastik – taką kulkę można było schować pod zębem) dla Biura "Solidarności" w Brukseli. Niby rewizja, która nastąpiła na przystani promowej w Nowym Porcie, kazała mi poważnie przemyśleć zaobserwowane wcześniej przejawy konspiracji w kraju. W moim późniejszym przekonaniu taka rewizja, mogłaby być elementem "legendowania" – w mojej osobie – konspiracji "Solidarności". Dziś jestem przekonany, że celem ogromu działań "służb" było zdobycie od Zachodu tego, co nazywamy w slangu high-tech. Miała być rewizja, przygotowany byłem zupełnie poważnie na połknięcie kulki trzymanej pod zębem, a tu stosunkowo krótkie formalności w wykonaniu oficera Ludowego WP, dość wysokiego stopniem (chyba podpułkownik). Skąd ta niby-kurtuazja? Czy chodziło o to, żeby bibułka opakowana w plastik na pewno doszła do Brukseli szybko? Mogłem się później domyślać, że taki był rozkaz.

Podczas pobytu w amerykańskim ośrodku pod Frankfurtem zjawił się po przesyłkę dawny kolega z siedziby "Solidarności" we Wrzeszczu (był tam kimś w rodzaju personalnego), kapitan marynarki H. J. z żoną i ojcem (na kontrakcie w Niemczech). Rozmowy nie chcieli przeprowadzić na terenie amerykańskim, preferując piknik w lesie. Stary J. zaprosił też nas później do restauracji. Ubolewał nad losem Henia "wplątanego w tę "Solidarność", deklarował się jako eurokomunista i współczuł nam szczerze, że musimy jechać do "nieludzkiej Ameryki". Nadal coś mi tu nie grało. Gdy po paru miesiącach ujrzałem w Baltimore (gdzie mieszkaliśmy) jakby znajomą facjatę, zakonotowałem to sobie dobrze w umyśle. Po paru latach kolega w firmie, gdzie pracowałem (starał się o wizę do kraju) doniósł mi, że w Wydziale Konsularnym Ambasady PRL pytają o mnie (wiedzieli, gdzie pracuję). W tym samym czasie – gdy pytano o mnie w ambasadzie – znajoma z "Solidarności" z Gdańska, która nas odwiedziła w Stanach, nie wiedząc o tym, relacjonowała, że gdańska bezpieka rozpytuje się o nasz pobyt w Niemczech. Wywiad wojskowy był więc tu lepszy: poszedł moim tropem. Już od dawna nie miałem wątpliwości, że w tzw. grach wywiadów, pieniądze inaczej się liczy, podatnicy ich nie kontrolują i odległości geograficzne nie mają specjalnie wielkiego znaczenia. Pocieszeniem moim było to, że jesteśmy pod opieką FBI, o czym nas ta instytucja poinformowała na początku amerykańskiego pobytu.

W Stanach Zjednoczonych – którym jestem wdzięczny za opiekę i gościnę – starałem się pogłębiać swoją wiedzę. Jestem z natury typem samouka i niezależnego badacza. Poznałem ogrom literatury z zakresu stosunków Wschód-Zachód, korzystając z dobrodziejstwa najwspanialszych bibliotek. Utrzymywałem kontakty m.in. ze śp. Rowmundem Piłsudskim, Instytutem im. J. Piłsudskiego, Sławomirem Czarlewskim z Paryża (kontakt z RMP), narodowcami, w tym Wojciechem Wasiutyńskim itd. Zraziłem sobie uroczych Wasiutyńskich, kiedy podczas uroczystego obiadu u p. Zub-Zdanowiczowej (wdowie po dowódcy NSZ) przekazałem ich synowej, p. Elżbiecie (później wiceprezesce Kongresu Polonii Amerykańskiej) błahe, acz wielce niepochlebne informacje od p. Niny Milewskiej z prośbą o przekazanie ich p. Jerzemu Milewskiemu w Brukseli. Pani Elżbieta wróciła właśnie z Brukseli, gdzie pracowała społecznie (rezygnując na czas jakichś z funkcji rządowej w Connecticut) pod dyrekcją Milewskiego i słowa krytyki pod adresem swego szefa nie dopuszczała. Cóż, ja byłem tylko przekaźnikiem, a sprawa dotyczyła strun do skrzypiec syna, których nie było można było dostać w Polsce stanu wojennego i rzadkich telefonów rodzica do dziecka. Oburzona p. Elżbieta, jakby w tym momencie alegoria oddania Polonii, sprawie "Solidarności", zapewniła mnie, że to wszystko to, co ja mówię, to kłamstwo. Niewdzięczne są czasem losy posłańca!

Po niepowodzeniu planów zaczepienia się w RWE dopiąłem swego i zdałem egzamin dziennikarski w "Głosie Ameryki" w Waszyngtonie. Wobec rozwoju sytuacji w Polsce, zacząłem się jednak przygotowywać do powrotu. Kontakt z Voice of America znakomicie ułatwiła mi znajomość z pp. Zofią i Stefanem Korbońskimi. Śp. premier Korboński był wzruszony, gdy wyjawiłem mu, jak to za pośrednictwem wyjeżdżającego do Helsinek prof. Jerzego Zaleskiego (później doradcy "Solidarności") anonimowo przesłałem na adres szanownego Autora w końcu lat siedemdziesiątych pierwsze krajowe podziemne wydanie jednej z zakazanych w PRL-u książek pióra tego okupacyjnego Kierownika Walki Cywilnej. Po ucieczce Mikołajczyka Korbońscy uszli z życiem na Zachód via mój rodzinny Sopot. Mieliśmy więc o czym rozmawiać. Objaśnili mi sporo spraw amerykańskich: od czasów Trumana byli bowiem przyjmowani przez wszystkich prezydentów Stanów Zjednoczonych. Przez lata ulubionym emigracyjnym periodykiem Korbońskiego była "Myśl Polska" (a nie np. paryska "Kultura", wydawca (Instytut Literacki) kilku książek Premiera).

Kontakty z "Kulturą" zmuszony zostałem zerwać wobec legendarnej apodyktyczności Giedroycia. Gdy wystąpiłem w obronie publicystyki Józefa Wiernego (Tomasza Wołka) i środowiska "Polityki Polskiej", Redaktor zrugał mnie jak szczeniaka, zarzucając grupie Olka Halla koniunkturalizm a la powojenny "Pax" Bolesława Piaseckiego (i chęć posiadania 50 mandatów w Sejmie PRL). A ja zawsze myślałem, że obu – Hallowi i Giedroyciowi – chodzi o niepodległą Polskę. Uzurpatorskie uroszczenia Giedroycia, wyrażone w którymś z listów do mnie, skwitowałem w duchu, czymś w rodzaju odpowiedzi (w czasach stalinowskich) pewnego znakomitego matematyka na zapytanie rektora, dlaczego nie witał na lotnisku gości przybywających na tzw. Kongres Obrońców Pokoju: Zmęczony fizycznie, zdrowy psychicznie11. Antycypowałem w ten sposób głośny obecnie rozbrat G. Herlinga-Grudzińskiego z "Księciem". Cóż: nietolerancja w szatach tolerancji! Pisałem więc i tłumaczyłem m.in. do prasy podziemnej w kraju i do "Nowego Dziennika" w Nowym Jorku.

Powrót do Polski zawdzięczam nie emigracyjnym i krajowym swarom, ale – w mojej opinii – wygranym przez Zachód "Gwiezdnym Wojnom" Reagana. Pewien autor bestsellerów zadedykował pewną swoją powieść, nie tak dawno: Ronaldowi Wilsonowi Reaganowi, czterdziestemu Prezydentowi Stanów Zjednoczonych: człowiekowi, który wygrał wojnę12. Chciałoby się rzec: nic dodać, nic ująć. Solidarność społeczności międzynarodowej, mądre przywództwo światowe – w którym Polskę reprezentuje Papież-Polak, zapewniły nam koniunkturę polityczną, którą nie cieszyła się nasza Ojczyzna od trzech stuleci. Chodzi teraz o to, aby wykorzystując podniesienie naszego państwa do grona światowej czołówki – nie zmarnować swej szansy. Jest to chyba najważniejsze przesłanie dla Polski (i narodów pobratymczych) wstępujących do Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Stan wojenny – wbrew pozorom – ugruntował w pewien sposób relatywistyczne oceny najnowszej przeszłości. Gigantyczne operacje wywiadowcze pod egidą Kremla, mające na celu zmniejszenie technologicznego dystansu między Wschodem a Zachodem, przeprowadzane nie w trosce o ludzi pracy, ale podporządkowane militarnym potrzebom Rosji, pozwoliły też – jako skutek uboczny – na wytworzenie wrażenia rzekomego humanitaryzmu junty Jaruzelskiego. Nieświadomość w Polsce czynu pułkownika Kuklińskiego pogłębił ten chorobliwy stan. Neofici prozachodniości jakże często zaklinają się wciąż, że Kukliński to zdrajca. Mnie to nie przeszkadza, póki mieści się On w długim szeregu następców powstańców listopadowych i styczniowych, którzy wierni byli Polsce – walcząc z Rosją. W kraju, gdzie podobno historią ojczystą karmi się od niemowlęcia, zachłysnęliśmy się płytko przysłowiową "Coca-colą", jakże często zapominając, że wierna służba tyranom nie mieści się ani w naszej tradycji, ani w kanonie wartości Zachodu.

Częstokroć adwokaci Jaruzelskiego powołują się na przykład zamachu majowego Piłsudskiego z 1926 r. (kiedy zginęło ponad 400 obywateli-żołnierzy RP po obu stronach zbrojnego konfliktu). Nie jest to jednak żadne usprawiedliwienie – należy powiedzieć im wprost: zamach majowy był nie tylko tragedią, był po prostu złem. Na pewno jednak, nie był inspirowany, tak jak liczne tragedie PRL od jego zarania – paktu Ribbentrop-Mołotow, lub sięgając głębiej, od wojny "bolszewickiej" 1920 r. – przez obcych, wrogów polskiego bytu państwowego. Obalenie komunizmu odesłało więc w niebyt utopijne uroszczenia, że jesteśmy "bękartem Traktatu Wersalskiego". Ruch "Solidarności" walnie przyczynił się do naszego ponownego "wybicia na niepodległość". Od nas samych zależy nasza przyszłość; może to być nasza największa victoria, od czasów Wiednia Sobieskiego.

Dziś żyjemy w innej Polsce, w innym świecie, co wcale nie znaczy, że w wolnym od zagrożeń. Myślę, że cały szereg wartościowych Polek i Polaków na emigracji może z dumą pomyśleć o dokonaniach Polski w tak krótkim okresie po 1989 r. Oczywiście, los nam sprzyja, tak jak pod koniec I wojny światowej, tyle że – szczęśliwie – nie jest to czas wojenny. Pomimo zarzewia konfliktów w wielu miejscach globu, świat stał się bezpieczniejszy i kusi swymi urokami. Ale czyż nie jest naszą emigrancką powinnością wrócić, nawet po latach do niegdyś zniewolonej Ojczyzny – to prawda nie wolnej wciąż od wielu istotnych problemów – i próbować wziąć sprawy we własne ręce? Być wreszcie u siebie w domu.

Antoni J. Wręga, 1998 r.

Przypisy:

1 Wspomnienia niniejsze wydrukowano jako: Antoni J. Wręga, Stan wojenny był przygotowywany od początku powstania "Solidarności [w:] Stan wojenny. Wspomnienia i oceny, praca zbiorowa pod red. Jana Kulasa, Pelplin 1999, wydawnictwo "Bernardinum", ss. 307-317.. Powrót

2 Pobyt w Londynie – przede wszystkim w "polskim Londynie" – zawdzięczałem małżeństwu Albinowi i Tulioli Tybulowiczom, niestrudzonej parze działaczy społecznych, przez dziesiątki lat czynnej w organizowaniu medycznej pomocy charytatywnej do Polski. Tybulewiczowie wspierali Ruch Młodej Polski, popularyzowali twórczość znakomitego publicysty śp. Wojciecha Wasiutyńskiego, a w ostatnich latach wspierają obok przyjaciół z ZChN-u, wpierw "Życie Warszawy", a potem "Życie" (Wołka). Powrót

3 Wydrukowanym w "Myśli Polskiej", jako "Bentkowski" w 1941 r. lub 1942 r., dla zmylenia okupantów. Bądkowski pochodził z Torunia. Powrót

4 Jan Mur [A. Drzycimski i A. Kinaszewski], "Dziennik Internowanego", Paryż 1985 r. Powrót

5 "Kultura", Paryż, nr1/1984 r. Powrót

6 Przykładem tej postawy był siedzący w mojej celi A. Drzycimski, pełen wiary w Wałęsę. Omnipotencja Wałęsy, w żadnej proporcji do mizernych możliwości predyspozycji Przewodniczącego, zaczęła się już zaraz po Sierpniu, za sprawą m.in. Sekretarza Wałęsy Andrzeja Celińskiego (poprzednio przez miesiąc mojego szefa w OPS-Z). Celiński wmawiał w Szefa (nie on jeden), że ten jest geniuszem. Potem przez lata słyszałem na kilku kontynentach, że Wałęsa się uczy. Przy okazji: w OPS-Z miałem jednak później także znakomitego szefa, rzeczowego, wyważonego i mądrego profesjonalistę – Lecha Kaczyńskiego. Powrót

7 "Biuletyn Informacyjny" (Warszawa), "Komunikat KSS KOR" (Warszawa) 1978 r. – numeru nie pamiętam. Powrót

8 Wiesław Chrzanowski, Pół wieku polityki, czyli rzecz o obronie czynnej, Warszawa 1997 r. Powrót

9 Człowiek Służby, Telewizja Polska. Omówienie m.in. w: "Tygodnik Powszechny" (1993 r.). Powrót

10 Leszek Gondek, Wywiad Polski w Trzeciej Rzeszy, Warszawa 1978 r. Powrót

11 Hugo Steinhaus, Wspomnienia i zapiski, Londyn 1992 r. Powrót

12 Książka Toma Clancy, Executive Orders (Dekret), 1996 zawiera znamienną dedykację: TO RONALD WILSON REAGAN, FORTIETH PRESIDENT OF THE UNITED STATES: THE MAN WHO WON THE WAR Powrót

Notka o autorze:
Antoni J. (Jerzy) Wręga, ur.1952 r. w Gdańsku, historyk, publicysta, od 1990 r. dyplomata, pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych RP, był wicekonsulem (II sekretarzem ambasady) w Kopenhadze (1990-1995), radcą Ministra (1996-2003), kolejno pracując w czterech różnych departamentach MSZ, obecnie jest ponownie II sekretarzem w MSZ (4 stopnie "w dół"; tak, jak w 1990 r. = przykład braku kariery dla "niepokornych" w administracji post-PRL-u; decyzja osobista dyr. gen. MSZ, niejakiego Matuszewskiego, mianowanego w 2005 r. przez Cimoszewicza – ambasadorem w Londynie]. Interesuje się historią wywiadów i tajnych organizacji na przestrzeni wieków.




Tekst pochodzi ze strony: abcnet



Rozmiar: 27837 bajtów