Rozmiar: 27837 bajtów

Fragment wspomnień z podziemia

Winicjusz Gurecki

Stan wojenny zaskoczył mnie w Warszawie, do której dojechałem nocnym pociągiem ze Szczecina około godz. 9 rano. Tego dnia mieliśmy tam wyznaczone spotkanie tzw. grupy roboczej Krajowej Komisji Porozumiewawczej d.s. Turystyki NSZZ "Solidarność". Ze Szczecina wraz ze mną przyjechał Jerzy Cynajek. Mieli być także Andrzej Wysokiński i Tadeusz Kurpniewski z Olsztyna oraz Zbyszek Pela z Kielc. Obaj olsztyniacy nie dojechali, a Zbyszek wrócił do Kielc nie próbując się nawet z nami spotkać. Zrozumiałe, że i my przyjechaliśmy niepotrzebnie. Nic, co robiliśmy do tej pory w ramach naszej komisji, nie miało już sensu. Do Szczecina wróciłem sam dopiero 15 grudnia, z najgorszymi przeczuciami.

Okazało się, że w domu jeszcze po mnie nie byli. Przyszli trzy dni później, 18 grudnia, do Hotelu "Orbis Continental", w którym pracowałem. Czterech cywilnych funkcjonariuszy SB czekało na mnie od godziny, dwaj w recepcji hotelowej, następni w biurze kierownika. Wszedłem bocznym wejściem, nie stykając się z nimi. W ostatniej chwili ostrzegł mnie kolega, Edziu Gracz i bufetowa Ewa. Edek w nerwowym pośpiechu pomagał otworzyć przymarznięte i stawiające opór okno, przez które wyskoczyłem na pustą, na szczęście, o tej porze ulicę. Udało mi się uciec, ale nie wiedziałem, co dalej robić.

Mieszkaliśmy z rodzicami żony na Boguchwaly 25. W tym dziwnym czasie nikt z działaczy Solidarności nie wiedział, co go czeka jutro. Marian Babski, wujek mojej żony wolał zniknąć z domu i przeniósł się do nas. Należało go natychmiast ostrzec, że nie jest to najlepsze miejsce pobytu. Ponieważ w pobliżu mieszkała serdeczna przyjaciółka żony, Bożena Mroczek, poszedłem do niej. Nie było czasu na wyjaśnienia. Pobiegła natychmiast do nas i wróciła z Ewą. Przyniosły to, co było mi w tej chwili najbardziej potrzebne: ciepły sweter, przybory toaletowe, trochę pieniędzy.

Pożegnania są zawsze trudne. Ewa była w ostatnim miesiącu ciąży. I ta niepewność jutra. Wychodząc na ulicę, nie wiedziałem, w którą stronę skierować kroki. Dopadła mnie świadomość, że od tej chwili stałem się bezdomnym włóczęgą.

Przez kilka dni znajdowałem noclegi u znajomych i zastanawiałem się, co robić w tej nowej rzeczywistości. Do zakładu pracy podałem przez kogoś podanie o urlop wypoczynkowy; kończył się rok kalendarzowy, a ja jeszcze urlopu nie wykorzystałem. Chodziło o to, by nie zwolniono mnie z powodu niestawienia się do pracy.

Tak w pracy, jak i w domu nikt więcej o mnie nie pytał. Na stałe byłem zameldowany w Łodzi, tymczasowo w Szczecinie, na Felczaka. Potem okazało się, że z kadr wzięli ten właśnie adres i zrobili tam rewizję.

--------------------

Choć wojny przeważnie wybuchają nagle i niespodziewanie, to potem okazuje się, że ktoś miał na tę okazję przygotowany worek sucharów, inny zakopany karabin. Z pewnością można powiedzieć, że stan wojenny dla całego społeczeństwa był ogromnym zaskoczeniem. Obudziliśmy się w ten pamiętny niedzielny ranek w zupełnie innym świecie. Okazało się, że dobrze jest kierować się tzw. instynktem samozachowawczym. Sytuacja tych, którym wiadomość o stanie wojennym przynieśli umundurowani wysłannicy WRON-y już tej pierwszej nocy i oznajmili głośnym waleniem kolbami w drzwi, była już jasna. Uczyliśmy się szybko znaczenia nowych słów: obóz dla internowanych, godzina milicyjna, dekret, tryb doraźny. Życie nagle wywrócone do góry nogami. Co robić, od czego zacząć?

Przypadkowe spotkania na ulicy z kimś, kogo twarz zapamiętałem z różnych spotkań w "Korabiu" lub MKR-ze niczego nie zmieniały. Obwąchiwaliśmy się wzajemnie, dominowała nieufność. Niby wiem, kim byłaś wczoraj, ale kim jesteś dzisiaj?

Miałem trochę szczęścia. Któregoś dnia spotkałem Wojtka Dzidziszewskiego. Mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy, na Niebuszewie. Poznałem go w Zarządzie Regionu, gdzie pracował, oddelegowany ze stoczni. Miałem do niego zaufanie, mówiłem szczerze, co myślę, choć on był raczej powściągliwy. Czułem, jakby chciał mnie wybadać, sprawdzić. Trudno się temu dziwić. Ale niedługo potem skontaktował mnie z kimś, kto coś już w podziemiu robił, potrzebował maszynę do pisania. Miałem "zadołowane" dwie maszyny do pisania i całą szafę ryz papieru. Przekazałem więc jedną maszynę, ale na tym kontakt się urwał.

Wojtek, lepiej zorientowany w tym naszym szczecinskim środowisku, kiedy już nabrał do mnie zaufania, poznał mnie z Marianem Korczakim. I tak trafiłem na ludzi, którzy zaczęli wydawać pismo podziemne o nazwie "Jedność". Spotykaliśmy się przeważnie w jego mieszkaniu na Mazurskiej 14 m.4. Poznałem jego syna, Krzysztofa, i szwagra, Ryśka Piłata, a także Heńka Trybułę.

Korczak miał kogoś znajomego w Drukarni Szczecińskiej na ul. Wojska Polskiego. Załatwił z nim przerzut całego kompletu nowych czcionek. Umówił dzień i godzinę, o której trzeba to odebrać. Pożyczonym samochodem pojechałem sam, żeby nikogo więcej nie narażać, do końca nie wiedząc, czy to nie jest prowokacja. Tak łatwo udało się to załatwić! Czekając pod murem drukarni, wiedziałem, że nie jest to zbyt bezpieczne miejsce. Ale wszystko przebiegło zgodnie z planem. Wracałem bocznymi ulicami, by nie natknąć się na jakąś przypadkową kontrolę. Wiedziałem, że mój brat, mieszkający w Łodzi, Jarosław Górecki, ma schowany jakiś powielacz. By tam pojechać, potrzebna była przepustka. Mój kolega miał jakieś znajome urzędniczki w Urzędzie Miejskim. Dałem mu dowód osobisty i dwie butelki wódki. Przyniósł mi przepustkę.

Powielacz był starego typu, za duży, by wieźć go pociągiem. A samochody były kontrolowane na rogatkach miast. Za pośrednictwem mojej koleżanki z KKP ds. Turystyki, Ali Owczarskiej Jarek przekazał powielacz dla łódzkiego podziemia.

W swoim prywatnym zakładzie fotograficznym na Gdańskiej 12 przez cały czas stanu wojennego robił dla potrzeb podziemia fotografie i negatywy. W 2003 r. został nawet odznaczony medalem "Za walkę o wolność i prawa człowieka". Medal schował do szuflady i nadal bezskutecznie poszukuje pracy, a zasiłek dla bezrobotnych już dawno mu się skończył.

W tej naszej grupie zaczynało się wszystko pomału układać. Każdy miał teraz jakąś własną "działkę", za którą był odpowiedzialny. Ja zbierałem wiadomości do rubryki informacji bieżących i pilnowałem kolportażu. Każdy wydrukowany nakład jacyś ludzie musieli odebrać i zanieść do zakładów pracy. Trzeba było znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, do którego w omówionych terminach będą mogli po prasę przychodzić. Pomógł mi mój kolega, Marek Lebioda. Miał kawalerkę na siódmym piętrze ogromnego bloku na rogu ul. Wyzwolenia i Buczka. Chwilowo tam nie mieszkał, dał mi klucze, wiedząc, że jestem zagrożony i czasem mogę nagle takiego schronienia potrzebować. Oczywiście, nie wtajemniczałem go w moje plany.

Jedną z osób, którym dawałem "Jedność", był Marek Lachowski, członek Komisji Zakładowej WPT "Pomerania". Znałem go na tyle dobrze, ze miałem do niego zaufanie. Któregoś dnia powiedział mi, że jest możliwość drukowania naszej gazetki na powielaczu. Przygotowaliśmy więc następny numer już na matrycy i przekazałem ją Markowi. Po kilku dniach odebrałem od niego wydrukowaną "Jedność". Nie pytałem go, kto i gdzie to robi. Bo uważałem, że nie byłoby to zgodne z zasadami konspiracji.

Z tych samych powodów Marek nie znał nikogo z naszej grupy I nic o nas nie wiedział.

"Jedność" na powielaczu to był już znaczny postęp. Powiedziałem Krzyśkowi, żeby podawał na ostatniej stronie wiadomość: Naklad 30 000 egz. Nie było to prawdą, ale wyobrażałem sobie wściekłość SB, że taka ilość prasy idzie do ludzi.

Wszystko szło sprawnie, więc cieszyłem się, siedząc w dniu kolportażu w tej Marka kawalerce, a co parę minut umówiony dzwonek do drzwi, sprawdzam przez wizjer, znajoma twarz, więc otwieram. Zabierają gazetki, a mnie zostawiają informacje, co się dzieje w ich zakładzie pracy. Kiedy znikał ostatni z nich, szedłem do domu. Wiedziałem, że któregoś dnia może być inaczej.

Treść każdego numeru uzgadnialiśmy z Marianem i Krzyśkiem, czasami w tych spotkaniach "kolegium redakcyjnego" brały udział jeszcze jacyś ludzie, ale ich nazwisk nie pamiętam. Spotkanie tuż przed 1 maja 1982 r. było nieco burzliwe, tak jak to, o którym pisze Krzysiek Korczak w swoim Moje osiem lat, dotyczącym pytania, czy mamy prawo wydawać pismo pod tym właśnie tytułem ("Jedność" to był tygodnik, wydawany przed stanem wojennym legalnie, jako pismo NSZZ "Solidarność" Regionu Pomorza Zachodniego, w nakładzie 100 000 egz. Rozprowadzany przez ogniwa związkowe i sieć kiosków RUCH-u). Ktoś powiedział, że na używanie tego tytułu musimy mieć zgodę Zarządu Regionu. Rzecz w tym, że Zarząd Regionu był pod kluczem. Ja uważałem, że chwała tym, którzy przytomnie ten, można powiedzieć, leżący na ulicy tytuł podnieśli i dali czytelnikom. A teraz, przed pierwszym maja, chodziło o to, czy mamy wezwać do solidarnościowej manifestacji. Zdania były podzielone, a Marian Korczak, zawsze stateczny, lał oliwę na wzburzone fale dyskusji. Mówił, że owszem, wydajemy pismo związkowe, lecz nie jesteśmy władzą tego związku i nie mamy prawa żadną odezwą wzywać do wyjścia na ulice. Wiadomo, że może dojść do walk ulicznych, mogą być ranni i zabici, a odpowiedzialność za to będziemy musieli wówczas wziąć na siebie. I nie chodzi o odpowiedzialność karną, a moralną. No i Marian, robotnik z krwi i kości, który był takim naszym duchowym przywódcą, postawił na swoim. Ale zapadła decyzja, że "uczcimy" 1 maja akcją ulotkową. Wraz z bieżącym numerem "Jedności" zostało wydrukowane kilka tysięcy ulotek. Zorganizowanie tej akcji wzięliśmy wraz z Heńkiem Trybułą na siebie. Heniek miał grupę uczniów z jakiejś średniej szkoły. Przyprowadził ich do mnie i zrobiliśmy odprawę. Uzgodniliśmy, w jakich miejscach i czasie należy akcję przeprowadzić tak, aby nikt nie wpadł. Ci wspaniali chłopcy, którzy zamiast biegać po mieście z ulotkami, powinni teraz przygotowywać się do matury, zdali w tej akcji swój egzamin z dojrzałości. Nikt nie wpadł.

A do matury przygotowywał się również Krzyś Korczak. Mimo to w niedzielę 7 maja 1982 r. przyszedł do mnie z gotową matrycą następnego numeru. Zaraz pojechałem z nią do Marka Lachowskiego. Gdy zapukałem do drzwi mieszkania, otworzyła jego żona. Na mój widok, wyraźnie przerażona powiedziała że Marka zabrali i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Wyszedłem na ulicę. Na szczęście dom nie był pod obserwacją. Poszedłem do znajomych, Ewy i Mariusza, mieszkali w tamtej okolicy i choć nie byli w nic wtajemniczeni, mogłem mieć do nich zaufanie. Matryca była tak zapakowana, że nie było widać, co to jest. Poprosiłem, by przechowali mi to do godziny 6 wieczorem. Jeśli nie przyjdę do tej godziny, mieli wrzucić to do pieca. Nie mogłem przecież w takiej sytuacji biegać z tą matrycą po mieście. Następnie poszedłem do Korczaków na Mazurską. Nikogo w domu nie zastałem, a dopiero na ulicy spotkałem siostrę Krzyśka. Bardzo zmartwiona powiedziała, że ojca, Krzyśka i wujka, Ryśka Piłata aresztowano godzinę temu. Zrobiono też rewizję. No więc teraz zacząłem się już na serio bać, nic z tego nie rozumiejąc. Nie mogłem jakoś obydwu tych aresztowań powiązać w całość.

Prawie w tym samym czasie aresztowano ludzi, którzy się nie znali, a jedynym łącznikiem między nimi byłem ja. Intrygowało mnie to tak bardzo, że zamiast natychmiast "wiać", zacząć się ukrywać , umówiłem się z siostrą Krzyśka, że przyjdzie do mnie we wtorek wieczorem do restauracji "Continental". Miała nikogo o mnie nie pytać, tylko usiąść gdziekolwiek i czekać, aż ja do niej podejdę. Jeśli nie podejdę, to znaczy, że mnie też już nie ma, więc tym bardziej nie należy o mnie pytać.

Poszedłem potem po matryce i zaniosłem do Janki Kulki, przed którą nie musiałem niczego ukrywać. Miałem nadzieję, że po moim ewentualnym aresztowaniu dotrze gdzie trzeba i "Jedność" będzie się ukazywała dalej.

Przez następne dwa dni przygotowywałem się do tego, co miało nieuchronnie nastąpić.

Stwierdziłem, że nie jestem obserwowany, nikt za mną nie łazi. Więc uspokoiłem się, że to nie ja naprowadziłem SB na nich wszystkich. We wtorek minie 48 godzin, jeśli to było jakieś rutynowe działanie SB, to może ich wypuszczą. Dowiem się tego we wtorek wieczorem. Nie dowiedziałem się!

Przyszli po mnie właśnie we wtorek, ale o godzinie 12 w południe. Sześciu w cywilnych ubraniach. Jeden, uśmiechając się, pokazał mi legitymację i powiedział: - Co, dziwi się pan, że tak późno po pana przyszliśmy!

Byli dwoma samochodami. Wsadzili mnie do skody z cywilną rejestracją. Drzwi od środka nie miały klamek. Kierowca zapytał: - Dokad?- Jeden z esboli odpowiedział: - Do fabryki!

Po drodze na Malopolską myślałem, że w domu nic nie znajdą. Klucze od kawalerki Marka oddałem jego żonie, Dance. Jak przyjdą na rewizję do nas, do domu, Ewa się przestraszy. I jak ona da sobie teraz rade? A do tego nasz synek, pięciomiesięczny zaledwie, ma zapalenie oskrzeli. I wiedziałem, że nic już nie zależy ode mnie. Nie mam już wpływu na to, co będzie się działo po tej stronie muru.

------------------

A jak doszło do wpadki w NOT-cie? Bardzo prosto. Każdy punkt małej poligrafii w stanie wojennym musiał być pod obserwacją, taką wewnętrzną. Wiadomo, że to sekretarz , który węszył po kątach, natknął się na jakąś ulotkę czy gazetkę.

Ciągle to lekceważenie przepisów podziemnego BHP! Przyjechali w piątek rano, robili rewizję. Kamiński mówi, że nic tam, według niego, nie powinno być, a znaleźli. Do tego miał w domu jeszcze trochę "Jedności". Do jego mieszkania pojechały dwie kobiety, by tam ewentualnie wyczyścić. Wynosząc trefne druki do śmietnika, wpadły prosto w ręce tajniaków i trafiły na Małopolską. Na Mariana mieli dowody, ale chcieli następne nazwiska. On znał tylko Marka Lachowskiego. Z początku się trzymał, ale na korytarzu przez kilka godzin stały te dwie kobiety w kałuży łez. Jedna w siódmym miesiącu ciąży. Marian wiedział, że nie są niczemu winne, że to on je wrobił. Pomyślał sobie, że niech oni tylko te baby zwolnią, on już poda nazwisko Lachowski. Są mężczyznami, więc jakoś zniosą te przesłuchania, to siedzenie. Podał nazwisko. Baby poszły do domu. Lachowskiego wzięli następnego dnia. On nie znal innego nazwiska, tylko moje. I całe szczęście.

Bo on się naprawdę bardzo bał. A dla mnie skończył się czas trwogi, a zaczął się czas nadziei. 11 maja 1982 r. napisałem oświadczenie, że rozpoczynam głodówkę. Zakończyłem ją 15 października.

Winicjusz Gurecki




Rozmiar: 27837 bajtów